czwartek, 31 marca 2016

0100. www.wattpad.com/story/51202128-duncan

Miejscówka przyzywającego: Duncan
Przedwieczni: Delta, Ryszard Rwie Serce

Haha, setka nasza! :D
Serdecznie dziękujemy za pomoc Gayi i Vaheremowi.

Duncan nie jest tekstem złym, tylko – w moim odczuciu – zepsutym. I dosyć problematycznym do oceny.
Ale, ale – po kolei.

Spróbowałaś w opowiadaniu pożenić naturalistyczne opisy z baśniowymi schematami, nie wiem tylko, na ile świadomie. W każdym razie, podoba mi się ten pomysł. Narratora przyczepiłaś do ramienia kalekiego dziecka, co też jest ciekawym rozwiązaniem. Założenia są więc całkiem dobre, dają ci duże pole do popisu i pozwalają się bawić, zarówno z formą, jak i treścią.
Ale tekst jest nieprzemyślany.
Wyłożyłaś się, Ajzan, na drobiazgach, pierdołach zwyczajnych, które w tekście innego rodzaju mogłyby mi zupełnie umknąć – ale u ciebie rzutują na całe opowiadanie. W Duncanie za wiele się nie dzieje, pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że to czysty obyczaj. To, co ciekawe, zawiera się nie w fabule jako takiej, a w szczegółach dotyczących świata przedstawionego czy relacji międzyludzkich. Dlatego, proszę, zwracaj na nie większą uwagę.

Bo naprawdę dziwne rzeczy w twoim tekście się dzieją.

Przede wszystkim, twoi bohaterowie to sadyści.
Zerknij może na ten artykuł albo wikipedię.
A teraz spójrz na cytaty z Duncana:

Urodził się [Duncan] bez połowy prawej nogi – tak mu kiedyś powiedziała.

Musiał wtedy [przy zamiataniu] chodzić na kolanach. Po kilku krokach zaczynały go boleć i były czerwone, nierzadko zdarte. Poza tym, od wzlatującego pyłu robiło mu się niedobrze. Czuł się jakby miał zwymiotować i kręciło mu się w głowie.

Poza domem i sklepem Duncan poruszał się wsparty na kiju po miotle. Służył mu za brakującą nogę. Ten sposób był o wiele trudniejszy od czołgania się czy raczkowania, lecz dla Duncana zmęczenie i ból nogi nie były takie złe w porównaniu z dotykiem wilgotnej ziemi na gołej skórze.

W kolekcji było również kilka figurek z drewna – te z kolei stworzył Garrett. Stary człowiek nie tylko umiał opowiadać niezwykłe opowieści, ale również strugać. [...] Figurki, jakie chłopiec dostał od starca, przedstawiały rycerzy i dzikie zwierzęta.

Na tym poprzestanę, bo pewnie już wiesz, do czego zmierzam. W opowiadaniu masz jeszcze parę scen, w których chłopiec czołga się, kuśtyka przy pomocy kija od miotły czy w inny sposób przemieszcza – i opisane się przeważnie całkiem sprawnie i sugestywnie. Tylko nie mają sensu.
Duncan powinien mieć protezę. Nie jest zwykłym, biednym chłopcem, ale nawet gdyby był – Garrett dość dobrze radzi sobie z obróbką drewna, aby coś prymitywnego mu wystrugać.
Poruszanie się za pomocą protezy wiązałoby się z innymi problemami i dolegliwościami – mówimy tu w końcu o zwykłym kawałku drewna przywiązanym do ciała – więc nie proponuje ci ucieczki od kalectwa Duncana. Po prostu – naprawdę! – zawsze, gdy trafiałam na opisy, w których chłopiec się czołgał, zamiast Duncanowi współczuć, zastanawiałam się, czy jego matka i Garrett mają frajdę z oglądania go w tym stanie. A chyba nie o taki efekt ci chodziło.

Nie zrozumiałam też, dlaczego matka utrzymuje Duncana w przekonaniu, że są bardzo biedni. Właściwie, jeśli mam być całkiem szczera, w ogóle nie zrozumiałam, dlaczego oni żyją w takich, a nie innych warunkach.
Ten motyw wydaje mi się żywcem wyrwany z baśni – tam główny bohater, o ile nie jest księciem, zwykle jest biedakiem.
Tylko jaki sens ma to w przypadku Duncana i jego matki?
No to garść cytatów:

Ludzie, przynajmniej z tej okolicy, nosili ubrania póki się całkiem nie zniszczyły, a nawet i dłużej. Także Duncan chodził w tym samym aż do oporu.

Tego południa siedział na schodach prowadzących ze sklepu na piętro i zaszywał sobie koszulę nocną, którą rozdarł podczas schodzenia z dachu.

Robiła to przed lustrem i to nie takim zwykłym, z wypolerowanej na błysk miedzi, lecz ze szkła w kutej ramie. Dostała je kiedyś w prezencie. Wywiesiła je w sklepie, żeby klienci mogli w nim przejrzeć się w nowych bądź odnowionych ubraniach.

W kącie sypialni stała kołyska z prześlicznie rzeźbionego drewna. [...] W szkatułce pod łóżkiem chowała migoczące drobiazgi, których jednak nigdy nie zakładała. No i były przecież jeszcze książki.

Trzymając ją oraz Kosiarza w jednej ręce, [Duncan] drugą uniósł haczyk i natychmiast chwycił za klamkę.

Przywodził mu na myśl zakapiorów, którzy zwykli przesiadywać w kącie karczmy „Pod Starym Knurem” i tylko czekali na powód do zaczepki.

Czyli na początek sprawa mieszkania. Okolica jest biedna, ludzie noszą ubrania do zdarcia, droga obok jest niewybrukowana, niedaleko znajduje się karczma, na oko mordownia. Ale nikogo nie dziwi, że samotna, uboga kobieta ma na wyłączność piętrowy dom (sklep, mieszkanie), w którym nie wynajmuje ani jednego pokoju. Tym bardziej nikogo nie zastanawia piękne, drogie lustro w sklepie. I na bank nikt nie wpadnie na to, żeby pobuszować trochę po domu, czy to pod nieobecność właścicielki, czy też się jej sprawnie pozbywając. To pewnie te drzwi z haczykiem – takich drzwi to, panie, sforsować nie sposób.

Kurczę, Ajzan, tak się nie robi. Jeśli już idziesz w naturalizm, to sikanie ze strachu i obtarte kolana, to nie możesz wstawiać wypasionego lustra do biednej chałupy i twierdzić, że nic się nie stało. Bo, jako czytelnik, mam wrażenie, że sobie ze mnie jaja robisz.

Chwilę jeszcze pomarudzę o prezentach, które dostaje Camilla (matka Duncana).
Znowu, one nie mają sensu.
Lustro, kołyska, kosztowności, książki, piękne materiały, składniki do lekarstw. To są rzeczy drogie lub bardzo drogie, więc dla tej kobiety zupełnie nieprzydatne, oprócz ziół i ewentualnie jednej czy dwóch ksiąg o wytwarzaniu preparatów. Camilla nie może niczego z tego sprzedać bez wzbudzania podejrzeń. W zasadzie nie może też z tego korzystać.
(Choć oczywiście szyje sobie sukienkę, to tak na wypadek, gdyby złodzieje nie zauważyli lustra. Następnym razem wywiesi transparent).
Nie drażniłoby mnie to tak, gdybyś równocześnie nie kazała jej mieszkać w kiepskiej dzielnicy, jeść rzepę z kaszą i chodzić w ubraniach, aż te się rozpadną. A, przepraszam, ostatnie dotyczyło chyba tylko Duncana.
Po prostu te prezenty to żadna pomoc – bardziej przydałoby się jej lepszy dom, służąca do pomocy i comiesięczne alimenty. To sprawia, że któryś z twoich bohaterów jest naprawdę głupi: albo darczyńca, albo obdarowywana, która nigdy się nie zająknęła, że zamiast rubinów wolałaby mieć dość pieniędzy na medyka.

Okej, przyjmuję do wiadomości, że nie wszystko musiałaś opisać – dlatego na początku mówiłam, że Duncan to problematyczne opowiadanie. Narrator nie odstępuje dziecka, a ono wielu rzeczy nie widzi, to jasne. Możliwe, że Camilla dostawała pieniądze. To by tłumaczyło jej swobodne podejście do jedzenia (wyrzuciła gnijące warzywa, choć teoretycznie mogła je zareklamować, kupiła drogie słodycze) i tę głupotkę:
Wyciągnęła zeń sakiewkę. Trzymała w niej wszystkie pieniądze, jakie mieli.
która zwaliła mnie z nóg, zanim nie uświadomiłam sobie, że Duncan może nie wiedzieć o innych, bezpiecznie schowanych funduszach.
Tylko brakuje mi jakichkolwiek wskazówek, aluzji, że to wina narratora, a nie bardzo, bardzo głupiutkiego króla.

No i wrócę tu na chwilę do tej sadystycznej natury Camilli, skoro doszłam do kwestii pieniędzy – chłopiec dużo bardziej martwi się o nie niż matka. Dzieci zazwyczaj o takich sprawach nie myślą, więc skoro ta kwestia wciąż i wciąż powraca – Dunny nie może znieść myśli o swojej nieprzydatności, martwi się, czy mogą sobie pozwolić na słodycze – naprawdę sytuacja musi wydawać mu się koszmarna. Po co go tak dręczyć? Okej, podejrzewam, że Camilla mówiła mu nieraz, żeby się nie przejmował, ale to raczej marna pociecha w takich warunkach.

Nawet jeśli kobieta sama nie wpadła na to, że może zmienić te podarunki na bardziej rozsądną formę pomocy, albo też nie chciała tego robić z powodu dumy czy innej durnoty, mógłby namawiać ją do tego Garrett lub Uther. Ktoś w końcu powinien mieć tam odrobinę oleju w głowie.

Widzisz, ja nie mówię, że nie można wsadzić pięknego lustra do biednego sklepu, bo to element jak najbardziej baśniowy – tylko uzasadnienie i konsekwencje tego kroku w twoim przypadku musiałaby być jak najbardziej realistyczne. Inaczej ten pomysł się nie klei, świat rozłazi w szwach, a mi zostaje tylko niepotrzebna irytacja.

Przykro mi, ale w ogóle nie kupuję tego wątku – bo po prostu nie wiem, dlaczego oni są ubodzy. Bo Camilla się fochnęła i łaskawie przyjmuje tylko diamenty? Bo król nie ogarnia, jak się troszczy o bękarty? Bo Uther po drodze zgarnia całą gotówkę, a kobiecie oddaje tylko te fanty, których nie mógłby bezpiecznie upłynnić u pasera? Nie musisz tłumaczyć tego wprost, to nawet niewskazane – w końcu Duncan nie powinien wszystkiego rozumieć, jest zbyt mały. Ale przydałoby się jednak cokolwiek czytelnikowi zasugerować.
Może w tekście pojawiły się wskazówki, które przegapiłam lub źle zinterpretowałam – wtedy problemem nie tyle jest ich brak, a niejasność. No, ewentualnie moja znikoma spostrzegawczość.

Mam też inne wątpliwości, jeśli chodzi o sytuację Camilli i Duncana. Więc znowu polećmy cytatami:

Matka Duncana była krawcową. Najczęściej ludzie przychodzili do niej, by coś zaszyła za kilka monet. Czasem zdarzało jej się dokonywać drobnej obróbki czyjegoś płaszcza lub sukni, z czego były już trochę większe pieniądze, ale też mało. Najwięcej można było zarobić na uszyciu od podstaw nowego przyodziewku, lecz takie zlecenia zdarzały się niezwykle rzadko.

Bywały bowiem dni, kiedy była wyraźnie czymś przygnębiona. Siedziała wtedy nad jakąś robotą albo nie robiła nic i zdawała się rozmyślać nad czymś nieprzyjemnym.

– Co tam, Dunny? Duży ruch był dzisiaj w sklepie? // – Trochę ludzi przyszło – odpowiedział Duncan. – Ruch taki jak zwykle.

[Duncan] Nie lubił sytuacji, kiedy ktoś przychodził do sklepu, gdy matki nie było. Nie tyle obawiał się napadu, co niezadowolonych ludzi. Już się parę razy tak zdarzyło, że wściekły klient, który potrzebował czegoś natychmiast, swoją złość wyładowywał na chłopcu, wyzywając go od pomiotów, kalek i bękartów.

Matka czasem, gdy miała jakieś większe zlecenie, kupowała zapasy materiałów. Zleceniobiorcy [znaczy kupcy?] wtedy przysyłali jej przez posłańców to, czego sama nie mogła przynieść.

Czyli podsumowując: w tej biedniutkiej dzielnicy żyje krawcowa, która utrzymuje się od czasu do czasu łatając jakąś dziurę w skarpetce, a nowe ubranie szyje od wielkiego dzwonu. Pierwsza wątpliwość: czemu ludzie nie reperują swoich ubrań sami? To, wbrew pozorom, nie jest zbyt trudne. Obrębianie materiału również nie, choć czasochłonne – ale dla osoby liczącej każdy grosz, pewnie nie byłoby to problemem. Rozumiem, że krawcowa byłaby potrzebna np. przy poszerzaniu czy zwężaniu ubrań, czyli przeróbkach bardziej skomplikowanych – wspominasz jednak, że takie zdarzały się rzadko. Mimo tego do sklepu (właśnie: czemu nazywasz to miejsce sklepem?) codziennie przychodzi parę osób. Zdarzają się nawet przypadki ekstremalne, gdy klienci dobijają się do drzwi, bo potrzebują coś już teraz zaraz. Niby czego? Obcięli im rękę z rękawem, że teraz potrzebują ten rękaw doszyć na szybko i nie mają czym? Bo podejrzewam, że na odbiór wcześniej zamówionego stroju z Camillą by się jednak umawiali.
Druga wątpliwość: Camilla zamawiająca materiały – w dodatku takiej ilości, że musiała wynajmować tragarzy. Bo jakie w zasadzie były te większe zlecenia? Przyznam, że na krawiectwie znam się jak gęś na jazzie, tym bardziej na historycznym, a szukanie informacji w internecie niewiele mi dało – trochę też przez to, że nie mam pojęcia, co ludzie w twoim opowiadaniu noszą. W każdym razie, prostą sukienkę można skroić ponoć z materiału 3 m x 1,5 m, płaszcz podobnie (plus podszewka), to nie jest szczególnie dużo. Co więc Camilla wykrajała, że jej całe bele znosili? Wyprawkę od A do Z? Ale wtedy przecież potrzebowałaby materiałów różnych, a nie dużo jednego rodzaju. Taka ilość sukna miałaby sens, jakby często szyła nowe ubrania i po prostu materiał jej schodził – wtedy, jasne, hurtowe zamówienia się opłacają – ale wiemy, że tak nie było. Trzymanie materiału u siebie przez dłuższy czas wydaje mi się nierozsądne. Może przecież wyblaknąć, zapleśnieć albo zostać uszkodzony przez szczury.
Poza tym podejrzewam, że ludzie sami przynosiliby jej sukno – choćby po to, żeby zaoszczędzić. Przecież nawet teraz się tak robi. ;)
Trzecia wątpliwość: dni, w których nic nie robiła. Przy tak miernych zarobkach – jak mogła sobie pozwolić na przestoje w pracy? Nie wiem, czy traktować to jako wskazówkę, że Duncan słabo orientuje się w jej dochodach, czy po prostu Camilla lubiła od czasu do czasu głodować.

A jeśli chodzi o krawiectwo jako takie:

[Duncan] Urodził się bez połowy prawej nogi – tak mu kiedyś powiedziała. Nie mógł normalnie chodzić i jakby tego było mało, często chorował. Nie był zbyt dla niej [matki] przydatny.

O ile słabe zdrowie faktycznie może być problemem, to – mimo wszystko – do bycia dobrym krawcem Duncan nogi nie potrzebuje. Znaczy, potrzebuje jakiegoś zamiennika, ale o tym już wspominałam wyżej. Dziwi mnie więc trochę, że Camilla nie przyuczała chłopca do zawodu – nawet jeśli wciąż był niemobilny, to miał dwie sprawne ręce. Raz w opowiadaniu Duncan zszywał swoją koszulę nocną, jest więc dość duży, żeby po dostaniu igły do łapy nie wbić jej sobie w oko – w czym więc problem?

Zastanawia mnie też, co u Camilli, czy też w ogóle w tej dzielnicy, robiła bogata Janine.
(– Znając ostrożność straży w stosunku do majętnych i agresywnych kobiet, pewnie tylko pogrozili jej palcem i puścili do domu – stwierdził Garrett).
Oprócz wszczynania awantur oczywiście.

Z drobiazgów:
Duncanowi przyszło do głowy, żeby polecić mu pozostawienie pakunku w progu, lecz skoro był tak masywny, że dorosły ugina się pod jego ciężarem [...] Wyglądał na trzy bele tkanin w worku. [...] Ten położył pakunek na ławie, która stęknęła pod ciężarem [...].
Ten worek miałby góra piętnaście kilo – no bez przesady. (Co i tak jest ogromem materiału na jedną kieckę – reszta sukna została w jakikolwiek sposób wykorzystana, czy pleśnieje gdzieś po kątach? Nawet gdyby darczyńca był zwyczajnie głupi, Camilla powinna była jakoś na to zjawisko zareagować).
A skoro już przy tym jesteśmy… Przypominam, że ekskluzywność materiału wprawiła w osłupienie nawet bogatą Janine. A jednak samo wyjście (kobiety cały czas przedstawianej jako biednej) w sukience z niego nie wywołało żadnej reakcji… u kogokolwiek.

Okej, Camillę-krawcową już raczej omówiłam, teraz więc przejdę do wątku Camilli-czarownicy.

Właściwie: po co ci on?
Z tego fragmentu nic nie wynika, w sumie wygląda, jakby powstał tylko po to, aby jakoś dramatycznie poinformować o tym, że kobieta ma białe włosy i przyrządza napary. Te dwa fakty jednak też wydają się nie mieć żadnych rzeczywistych konsekwencji. A chociażby niekonwencjonalny wygląd Camilli powinien mieć znaczenie, przynajmniej według tego, co napisałaś:

– Ale powiedziano mi, że tu właśnie mieszka czarownica. – Nie dawała za wygraną [klientka]. – Tu, w tym budynku! [...] – Co mi tu opowiadasz?! Powiedziano mi, że tu, o tu, znajdę czarownicę, która zrobi dla mnie eliksir! I widzę po tobie, śliczna, żeś taka! Masz mi natychmiast zrobić ten eliksir, wiedźmo! [...] – Nie możesz tego z-zrobić – powiedziała już o wiele ciszej. – Nie możesz mnie przekląć. Spalą cię.

W tym świecie więc za uprawianie czarów można zostać zabitym, a Camilla wygląda jak czarownica. Czy ta kobieta nie powinna więc mieć z deka… przerąbane?  Spaleniem grożą jej dwa razy, od czasu do czasu ktoś nazywa ją wiedźmą – ale nie wpływa to ani na ilość klientów w sklepie, ani na cokolwiek innego.

W sumie ten fragment kłótni pomiędzy Janine i Camillą też budzi moje wątpliwości:

– Pożałujesz tego! Zawołam straż! Spalą cię i twój pomiot, wywłoko! [...] – Śmiało, spróbuj! – krzyknęła [Camilla] do Janine. – Na pewno strażnicy miejscy uwierzą awanturnicy, którą dopiero co wypuścili z lochu! Już któryś raz!
Paleniem czarownic zajmują się u ciebie strażnicy miejscy? A nawet jeśli – czy wygląd Camilli nie jest dostatecznym powodem, żeby zaczęli ją przesłuchiwać? I dowody też by od biedy znaleźli – książki, eliksiry, kosztowności (bo i skąd kosztowności u zwykłej krawcowej? Znać od czorta). Janine zaś jest świetną osobą do rzucania oskarżeń – bo bogatą.
Camilla może olewać strażników, bo opiekuje się nią zamek – choć w sumie nie wiadomo, czy się tego domyśla – jednak powinna mieć, bo ja wiem, jakąś świadomość, że równie groźni są dla niej zwykli ludzie. Tymczasem przez całe opowiadania ani razu nie pojawia się sugestia, że jej status ją niepokoi. Aż tak naiwna jest czy co?
Dziwi mnie też, że Duncan nie spotkał się z prześladowaniem z tego powodu – łatwo w końcu powiązać jego kalectwo z nieczystymi praktykami matki, pewnie szybko by się znalazł ktoś, kto by mu to wytknął.

Chyba że nie tyle uprawianie czarów, co przeklinanie jest zakazane, ale z kontekstu trudno się tego domyślić. Ten cytat coś takiego sugeruje:
Aha, czarownica, której szukasz, ma swój sklep dwie ulice dalej.
ale nie potrafię powiedzieć, czy działa to na zasadzie wszyscy wiedzą, ale dopóki kobieta nie szkodzi – to się jej nie zgłasza, czy jest to normalny zawód, czy też Camilla spławiła babę najprostszym sposobem, jaki przyszedł jej do głowy. Wydaje mi się jednak, że słowo wiedźma ma w twoim opowiadaniu negatywne zabarwienie, traktowane jest jak wyzwisko – co trochę wyklucza drugą opcję.

Scena sama w sobie (ta z Czarownicy) jest słaba – wpada jakaś kobieta do czarownicy, domaga się eliksiru, ubliża jej, później grozi, zostaje wywalona, no ludzie. Wiem, zdarzają się tacy klienci i w prawdziwym życiu, ale w opowiadaniach… cóż, w opowiadaniach głównie się tacy zdarzają i to jest właśnie najgorsze. Ajzan, nie podam ci teraz tytułów z pamięci, bo ja w ogóle słaba jestem z zapamiętywaniem tytułów – ale uwierz: to jest klisza. Co gorsza, u ciebie to jest również absurdalne. Niewiele istnieje osób tak pozbawionych instynktu samozachowawczego, żeby wrzeszczeć na wiedźmy.

Myślą, że jak czarownica, to od razu siedzi nad kotłem, lata na miotle i czary rzuca!
To zdanie również jest dla mnie niejasne. Czym ma się zajmować czarownica, jak nie czarami? Chyba miałaś jakiś pomysł, ale zapomniałaś go przedstawić.

Zresztą, to dotyczy się całej sceny – nie mogę się pozbyć wrażenia, że jest wyrwana z kontekstu. Może nabrałaby sensu, gdybym znała inne opowiadania z tego uniwersum, ale w samym „Duncanie” ten wątek w ogóle się nie broni.

Okej, idźmy dalej.

Wspomniałam już, że nie wiem, jak ubierają się twoje postacie. Raz wspominasz o fartuchu Camilli, raz o pelerynie Garretta, jedyny dłuższy opis pojawia się w epilogu:
Na rękach niosła chłopca w niebieskiej kurtce i czerwonych spodniach z jedną nogawką do połowy pustą. Na głowie miał czapkę z piórem.
Przez większość czasu więc ich ubioru w ogóle sobie nie wyobrażałam – czy też nosili dla mnie standardowy-strój-fantasy – do chwili, gdy dowiedziałam się, że Camilla nosi fartuch. Wtedy już w ogóle przestałam ich sobie wizualizować, bo nie wiedziałam, jak.

To samo dotyczy się epoki, w której twoje postacie żyją. Przez większość czasu czułam się zagubiona, bo pojawiające się w tekście elementy bardziej mi przeszkadzały, niż pomagały wyobrazić sobie tło.

To wskazówki, jakie wynotowałam sobie z tekstu:

Według znajomego gawędziarza, zbierał się tam kwiat rycerstwa, a artyści zabawiali pięknie ubrane damy. [...] Z jakiejś okazji, chyba rocznicy jakiejś bitwy, król zorganizował wielki turniej rycerski. – Rycerze i turnieje to średniowiecze, jakby się nie patrzeć.

Zerkając na wschodzące słońce i marząc o zamku, gdzie powstał, chłopiec siedział na dachu do momentu, kiedy kula zawisła na niebie w całej swej okazałości. – Słońce określasz jako kulę, nie dysk czy koło, a narrację masz spersonalizowaną – czyli ludzie są już po ichniejszym Koperniku? (Pomijam to, że Duncan myśli, że słońce powstaje w zamku – mógł usłyszeć, że to kula i zapamiętać, nawet jeśli nikt specjalnie mu astronomii nie tłumaczył. To mimo wszystko bardziej prawdopodobne, niż to, że sam na tę kulistość wpadł).

Kikutem nogi przyciskał szmatę do ramy okna, bo woda przeciekała przez szyby.  Wytrawny szklarz był w stanie wykonać tą metodą ok. tuzina szyb dziennie i dlatego w średniowieczu szklane okna były drogim luksusem. Więc w średniowieczu szkło w ubogiej dzielnicy raczej by się nie pojawiło. Nowoczesne metody prasowania szkła fabrycznie udoskonalono i wdrożono do stosunkowo niedrogiego masowego wytwarzania przemysłowego w Stanach Zjednoczonych w XIX wieku. (klik) W Anglii okno szklane weszło w powszechne użycie z początkiem siedemnastego wieku.
Z innych źródeł dowiadujemy się, że:
W drugiej połowie XVI i w XVII wieku szklenie okien stało się powszechne nawet w chałupach chłopskich. Mimo to nadal czasami stosowano osłony otworów okiennych z papieru lub płótna. Znamy nawet opisy zamków, folwarków czy klasztorów, gdzie występowały takie rozwiązania. Niekiedy korzystano z jeszcze bardziej prymitywnych metod zasłania okien jedynie okiennicami.
Więcej szczegółów tutaj: o oknach ogółem, o błonach, o szkleniu okien w Polsce. Warto przeczytać choćby w ramach ciekawostki.
Ad rem, niby można wstawić mieszkaniu Camilli szyby, ale wypadają mało wiarygodnie. Mogę się jedynie domyślać, że mogłaś mieć na myśli błony, w takim wypadku naturalne byłoby nazywać je właśnie błonami.

Nad drzwiami wejściowymi wisiał dzwoneczek, który oznajmiał wejście każdego klienta. – Dzwonek nad drzwiami też kojarzy mi się z czasami późniejszymi niż średniowiecze, jednak nie dogrzebałam się do informacji, kiedy zaczęto ich tak używać. Sygnalizuję tak na wszelki wypadek – może ktoś w komentarzach się wypowie.  

Rozpowiadał w karczmie „Pod Starym Knurem” wieści z miasta, zamku a nawet i szerokiego świata. – Karczmy funkcjonowały dosyć długo, ale mimo wszystko – najbardziej kojarzą się ze średniowieczem.

– Rozpalę w piecyku na górze. Piecyk sugeruje rok 1700 lub późniejszy.

– Nie byłaś dziś na targu? – zdziwił się Garrett. // – Nie. Byłam wczoraj. Mamy jedzenia na kilka dni. I supermarket pod bokiem? Camilla kupuje ziemniaki na parę posiłków – ale co zamierza zrobić, kiedy wykopki się skończą? Będzie wtedy przepłacać? A jeśli zima się przedłuży i ceny poszybują w górę? Nawet jeśli jej nie stać na zapasy – a to czy ją stać, czy nie, to, jak pewnie zauważyłaś, rzecz bardzo dyskusyjna – świadomość, że jedzenia starczy im tylko na kilka dni, powinna ją niepokoić. Tymczasem ani ona, ani Garrett w ogóle się tym nie martwią – a to podejście bardzo współczesne.
No dobrze, znalazłam dla nich jedno wytłumaczenie: w twoim świecie nie ma pór roku.
Według Duncana, który nigdy nie opuszczał miasta, to właśnie w wielkim domu króla co dzień powstawała kula światła, która powoli leciała ku górom, by zniknąć za nimi i tym samym pogrążyć miasto w ciemności nocy.
Słońce wstaje zawsze w tym samym miejscu, jedzenie jest zawsze dostępne i nie ma potrzeby, aby je magazynować. Ale sama przyznaję, że to strasznie naciągane, bo choćby wspomniane warzywa sugerują klimat umiarkowany.
(Przy okazji: jakim cudem warzywa po dwóch dniach są nie do odratowania? Albo kupiła nadpsute, albo ktoś je wrzucił do wehikułu czasu w nocy i przybyło im parę dni, jeśli nie tygodni, albo Camilla wydziwia, a warzywom nic nie jest. Marchew, ziemniaki, buraki itp. fantastycznie leżakują całą zimę i nic im nie jest. Prędzej by wyschły, ale przecież to nie czyni ich niejadalnymi. Chyba że Camilla nie uczy się na błędach i trzyma je w fatalnych warunkach, mimo że to nie są jej pierwsze zakupy ani pierwsze przyrządzanie posiłku w życiu).

[...] straż miejska zabierała ją na posterunek. Za sjp posterunek to: 3. siedziba jednostki policji, żandarmerii itp. – czyli znowu, sugerujesz czasy od średniowiecza trochę późniejsze. (Scotland Yard powstał w 1829, a ponieważ używasz angielskich imion i nazw – on pierwszy przyszedł mi do głowy).

– Nie wtrącają ich do lochów, jak innych bandziorów? – spytał Brian. – Ej no, jak jest posterunek, to niech będzie i areszt. Jak ja mam sobie wyobrazić posterunek z lochami w piwnicy? (No i kim jest Brian? To jedyna wzmianka o nim w całym tekście.)

Gdy słońce zaszło, książę, uzbrojony w miecz, tarczę, łuk ze strzałami i pochodnię, udał się na skraj osady blisko lasu, skąd przychodził ogr. – A tu, co ciekawe, chyba jedyny raz lądujemy w bardzo wczesnym średniowieczu – bo czemu książę zabrał łuk, a nie kuszę? Chyba że przejął się stwierdzeniem, że kusza jest niegodna rycerza – ale zakaz dotyczył walk tylko między chrześcijanami (czy u ciebie w ogóle funkcjonuje coś na kształt chrześcijaństwa?), więc na ogra pewnie można było z jej pomocą polować. W każdym razie: Długich łuków powszechnie używano aż do początku XVI wieku.

Pierzyny opuścił dopiero po kilku dniach. [...] Leżał w ogromnym łóżku przykryty niezwykle kolorową kołdrą. – Kołdry i pierzyny to też ciekawa sprawa. Renesans to czas, kiedy pierzyny zaczęły się upowszechniać, ale wyłącznie wśród zamożnych Europejczyków. Za angielską wikipedią: From Viking times, duvets of eider down were used by people on the northern coast of Norway. From the 16th century, wealthy people all over Europe began buying and using such duvets. Pod pierzyną Duncan wygrzewał choroby, kołdra zaś występuje we śnie, kiedy chłopcu śni się, że jest księciem. Niewykluczone, że mamy tu (oraz w paru innych omawianych przypadkach) do czynienia z celowym zabiegiem, tj. pościel była prezentem dla królewskiej utrzymanki, ale o tym wspomnę jeszcze w podsumowaniu.

W takich okolicznościach heroldzi jeździli po Cambford, obwieszczając mieszkańcom narodziny królewskiej córki, księżniczki Gwendolen. – Znów średniowiecze.

Robiła to przed lustrem i to nie takim zwykłym, z wypolerowanej na błysk miedzi, lecz ze szkła w kutej ramie. – W epoce starożytnej upowszechniły się zwierciadła z polerowanego metalu np. brązu, ołowiu, srebra. One też dominowały przez większość średniowiecza, mimo że już w I w. n.e. Rzymianie odkryli technologię wytwarzania luster szklanych. Została ona zapomniana na kilkaset lat i zapewne dopiero w XIII wieku ponownie trafiła do Europy. [...] W świecie chrześcijańskim lustra szklane upowszechniły się u schyłku średniowiecza. Czyli to zdanie sugeruje średniowiecze i to nawet nie jego schyłek, bo wtedy szklane lustro byłoby już zwykłe. https://pl.wikipedia.org/wiki/Lustro

Zawiązawszy nakrycie głowy, sięgnęła do kieszeni w fartuchu. Wyciągnęła zeń sakiewkę. – Fartuch brzmi współcześnie, sakiewka archaicznie, czyli znowu świat przedstawiony mocno zgrzyta.

Lubił wertować książki, zwłaszcza te z obrazkami, lecz mógł to robić jedynie w sypialni. Według mamy, lepiej, by sąsiedzi o tym nie wiedzieli. Obok braku nogi i białych włosów, umiejętność czytania też musiała uchodzić za coś dziwnego, jak się domyślił. – Szkoda, że nie pojawiła się informacja, czy były to książki pisane ręcznie czy drukowane. Analfabetyzm i niechęć do osób (kobiet?) potrafiących czytać, sugeruje czasy sprzed XVIII-XIX wieku.

Kukiełce wbił wykałaczkę w szyję, imitującą strzałę. Wykałaczki stały się popularne dopiero w XIX w.

Dotychczas podejrzewał, że poprosiła o to któregoś z sąsiadów, albo kominiarza. – Pierwsi fachowcy (kominiarze) działali właśnie na przełomie XIII i XIV wieku. Przez długi czas czyszczono kominy wyłącznie w miastach, pałacach, zamkach i klasztorach, gdyż fachowców było mało, a zapotrzebowanie na rzemieślnicze usługi kominiarskie - bardzo duże. // Kominiarzy darzono wielkim szacunkiem i zaufaniem, a ich pracę uznawano jako wyjątkowo pożyteczną, ciężką i niebezpieczną. Zjawienie się kominiarza w mieście lub obiekcie uznawane było przez lud jako szczęście, gdyż kominiarz był tym, który zapobiegał nieszczęściu, chroniąc miasta i ludy przed pożarami. (klik)
Czyli w teorii możemy być w średniowieczu, ale w praktyce – jakby pojawił się kominiarz, Duncan raczej by tego nie przegapił. Więc jednak jego podejście sugeruje jednak czasy późniejsze.

Słodki zapach kostek cukru w karmelu sprawił, że zaczął się ślinić. [...] mama kupiła mu karmelizowane jabłko. – Tutaj sprawa jest skomplikowana: W okresie Średniowiecza na Bliskim Wschodzie cukier trzcinowy był już popularnym środkiem słodzącym używanym nie tylko przez elity społeczeństwa, ale także przez klasy średnie. W Europie królował miód natomiast cukier trzcinowy w dalszym ciągu postrzegany był jako ekskluzywny specjał, spożywany wyłącznie przez najbogatszych. [...] Do Anglii rozpoczęto dostarczać cukier trzcinowy od 1319 roku, a ówczesna cena, w przeliczeniu na dzisiejszą wartość dolara, wynosiła około 100$ za 1 kilogram. Więc cukier niby dostępny był, ale wątpię, czy dla Camilli. Nie sądzę też, żeby wykorzystywano go do produkcji przekąsek sprzedawanych na festynach. Czyli znowu to sugeruje wiek XIX, kiedy zaczął być produkowany na skalę przemysłową. (W latach 1800-1900 cukier przestał być rarytasem, stał się artykułem codziennego użytku we wszystkich klasach społecznych). Innymi słowy, dlaczego ludzie widząc, że biedaczka kupuje luksusowe przysmaki, nie wyrazili żadnego zdziwienia, czemu nikt nie próbował jej napaść w ciemnym zaułku?

Z torby wyciągnęła bukłak z wodą i podała mu. – No i znowu średniowiecze.

Podsumowując: przy czytaniu Duncana, wyobrażałam sobie coś w rodzaju Anglii w czasie rewolucji przemysłowej z doklejonym na boku zamkiem i rycerzami pałętającymi się po okolicy bez celu i sensu. Później musiałam się mocno nagłowić, dlaczego taki obraz powstał w moim umyśle – stąd powyższa rozpiska.
...z której wychodzi, że powinnam sobie wyobrażać średniowiecze z wykałaczkami i cukrem w kostkach, co dowodzi tylko, że mózg ludzki to podłe bydle i jak się jakiejś myśli czepi, to nie odpuści.
A mówiąc całkiem poważnie – gdybym cię nie oceniała, nie sprawdziłabym żadnej z tych rzeczy i zamknęła opowiadanie z niejasnym uczuciem, że coś mi zgrzytało. Podejrzewam, że zrobiłaby tak większość czytelników. Ludzie są leniwi i polegają na skojarzeniach, dlatego wspominałam choćby o tych karczmach. To jest z jednej strony dobre – dzięki słowom kluczom nie trzeba opisywać każdego świata od podstaw, więcej, podejrzewam, że bez nich pisanie w ogóle byłoby niemożliwe, tym bardziej krótkich opowiadań. Z drugiej – przeszkadzają jak diabli, kiedy chce się osadzić historię w świecie choć trochę niestandardowym. Bo wtedy trzeba z nimi walczyć. Znaczy, no, opisywać, co się da.

Ty swojego świata nie opisałaś, Ajzan. Co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę długość tekstu i narratora z ograniczoną perspektywą – i byłoby do przyjęcia, gdybyś historię osadziła w, powiedzmy, Standardowym Świecie Fantasy nr 12. Ale ten dzwoneczek nad drzwiami, wykałaczka czy fartuch – to są elementy spoza kanonu. Sprawiają, że człowiek zaczyna zastanawiać się, czy dobrze wyobraża sobie miejsce akcji. No, ja przynajmniej się zastanawiałam – i denerwowało mnie, że nie miałam jak tego sprawdzić.

Jeszcze wspomnę o mentalności tego twojego społeczeństwa:

– Ta kwoka, Janine, zrobiła awanturę u sprzedawcy ryb. Nie wiem o co dokładnie poszło, bo na miejscu zjawiłem się, kiedy straż miejska zabierała ją na posterunek. [...] – Znając ostrożność straży w stosunku do majętnych i agresywnych kobiet, pewnie tylko pogrozili jej palcem i puścili do domu – stwierdził Garrett. // – Nie wtrącają ich do lochów, jak innych bandziorów? – spytał Brian. [...] – Śmiało, spróbuj! – krzyknęła do Janine. – Na pewno strażnicy miejscy uwierzą awanturnicy, którą dopiero co wypuścili z lochu! Już któryś raz!

oraz

Choć zapewniano go, że [Yan] został ukarany za to, co zrobił razem ze swoją bandą, chłopiec nadal nie miał ochoty długo przebywać poza domem. Nie mówił tego często ani matce, ani Garrettowi, lecz obawiał się odwetu, jeśli nie syna rzeźnika, to jego ojca albo kogoś z bandy. [...] Yan siedział w więzieniu, również Janine tam trafiła, tym razem na długo, jak doniósł Garrett.

Powiedzmy tak: albo ludzie z zamku chętnie wysługują się strażą miejską do usuwania ludzi naprzykrzających się Camilli, albo lochy w twoim świecie są z gumy.

Obie sytuacje miałyby sens teraz, ale przed wiekami? Za co zamykali Janine? Za zakłócanie porządku publicznego? I co, nikt oprócz niej nie kłóci się na targu? Prędzej mi kaktus wyrośnie… Poza tym sama sobie przeczysz – raz mówisz, że straż bała się zamykać bogate kobiety w lochach, później – że Janine wielokrotnie w nich lądowała.

A Yan? Wyobrażasz sobie, że Camilla poszła do straży miejskiej i powiedziała: Popchnął mojego syna-kalekę, przez co Dunny o mało nie został przejechany przez wóz. Proszę go aresztować? To nie jest sprawa dla straży – najwyżej dla ojca Yana, który mógłby, w zależności od charakteru, albo Camillę wyśmiać i powiedzieć, że jego syn dobrze zrobił, albo chłopaka sprać i tyle. Gdyby Yan np. ukradł krawcowej materiał, wtedy zamknięcie go w więzieniu wcale by mnie nie zdziwiło – ale kogo obchodzą przepychanki dzieciarni? (Serio, Konwencja o prawach dziecka została uchwalona w 1989 – to pokazuje, jak długo świat miał takie sprawy gdzieś).

Okej, możliwe, że po prostu w twoim świecie panuje taka mentalność – tylko nie mam pojęcia, dlaczego. Pomijasz w ogóle ten temat, jakby zakładając, że takie zachowania są normalne, więc tak dla porządku powiem – nie są.

No i dlaczego Janine sama chodziła na targ, pomiędzy hołotę, zamiast wysyłać na zakupy służącą?

Czemu Yan (Lider bandy, Yan, syn rzeźnika, najstarszy z grupy, prawie mężczyzna, wystąpił nieco przed szereg) włóczył się z bandą dzieci, zamiast pomagać ojcu w pracy?

Dlaczego Uther chodził bez broni?
– Opłacone z góry! Spokojnie, chłopcze! Nie chcę pieniędzy, nie mam broni! Wpuść mnie, proszę! [...] Tamten wywinął kieszenie starych spodni na drugą stronę. // – Widzisz, chłopcze? Nie jestem uzbrojony. W przeciwieństwie do ciebie.
Oczywiście mógł oszukiwać Duncana, żeby go uspokoić – ale w zasadzie czemu broń miałaby chłopca niepokoić? To raczej jej brak, zwłaszcza u osoby rozwożącej towary, byłby podejrzany.

W sumie pasuje tu też jeszcze jedno moje pytanie – po co Camilla potrafi czytać i pisać? Nie chodzi mi o to, jak się nauczyła, bo od biedy potrafię sobie to wyobrazić. Po prostu ciekawi mnie, czemu zdecydowałaś się wcisnąć jej te umiejętności – żeby wytłumaczyć, skąd zna przepisy na napary? Równie dobrze ktoś, zamiast czytać, mógłby od razu nauczyć ją robić eliksiry.
W zasadzie ten wątek u ciebie nie wadzi, bo na szczęście się nad nim nie rozwodzisz. Może więc marudzę nieco na wyrost – ale już wolę być uznana za marudę niż niż o czymś nie wspomnieć.
Z jakiegoś powodu – nie wiem dlaczego – w opowieściach obsadzonych w światach, w których tak na oko z 90% społeczeństwa jest niepiśmienna, wśród głównych bohaterów zawsze znajdzie się ktoś, kto czyta doskonale. A czasem wszyscy. Na pohybel statystyce, jak sądzę.
Więc to taka luźna uwaga do wszystkich, którzy piszą fantasy – bohaterowie w pseudośredniowiecznym świecie mają prawo mieć książki głęboko… gdzieś. Zwłaszcza że te książki też są pseudośredniowieczne.

Przepraszam za dygresję, Ajzan, i już wracam do Duncana.

Popastwię się teraz nad historią, którą Garrett opowiedział chłopcu. Najpierw fabuła, bo ją rozebrać łatwiej, później strona techniczna.

Nie wiem, na ile Garrett fantazjuje, na ile trzyma się faktów – właściwie w moim headcanonie Richard wcisnął Rogerowi głowę dzika, więc cała opowieść to pic na wodę – ale przez chwilę poudaję, że wierzę w każde słowo gawędziarza i poszukam błędów logicznych.

Poskarżyli się oni, iż obawiają się wypuszczać owce, krowy i kozy na pastwiska, bo olbrzymi ogr grasuje po okolicy i pożera zbłąkaną trzodę. – Zbłąkaną trzodę to i wilki mogą zeżreć. Król powinien doradzić pasterzom, żeby zwierząt po prostu pilnowali. No i budzi moje wątpliwości udzielanie tej porady przez samego króla – nie miał ludzi od tego?

Podając się za wędrownego myśliwego, został ugoszczony przez pasterza, który przy skromnym posiłku opowiedział mu o nękającym ich ogrze. – Książę udający nie-księcia i nie-szlachcica w dodatku, to motyw baśniowy, ale w prawdziwym życiu taki myk nijak by nie przeszedł. A mimo wszystko, Garrett ponoć relacjonuje coś, co zdarzyło się naprawdę.

Żaden mieszkaniec nie chciał z nim walczyć, bo nikt nie był wojownikiem. – Oj spokojnie, dwie zeżarte kozy i w każdym pradawny zew mordercy by się odezwał. Ani chybi na drodze rozjuszonym chłopom z widłami stał Święty Imperatyw i ich zawracał.

Nie był na początku pewny, czy młodzieniec w pojedynkę poradzi sobie z potworem, lecz po gorących zapewnieniach Richarda, obiecał mu sowitą zapłatę. – A, jak tak, to w porządku. A sowita zapłata, jak rozumiem, miała być w baraninie? Bo nie wiem, skąd mieszkańcy biednej wioski mieliby wziąć pieniądze. Na chwile obecną wygląda to tak, że [sołtys?] ani trochę nie wierzył, że jakiś gołowąs poradzi sobie z ogrem, kiedy spontanicznie utworzona kilkuosobowa ekipa eksterminacyjna rosłych chłopów z wioski do tej pory nic nie zaradziła, więc stwierdził, że obiecać nie grzech, młodzieniaszek już z lasu nie wróci.

Na zewnątrz zostali jedynie mężczyźni uzbrojeni tylko w pochodnie i siekiery. Nawet gdyby wszyscy oni równocześnie zaatakowali potwora, żaden z nich by nie przeżył. – Niby czemu? Wiem już, jak potoczy się ta historia i myślę, że paru facetów z siekierami spokojnie by sobie poradziło. Potrzebowaliby jeszcze wideł czy kos, żeby najpierw podziabać ogrowi nogi z odległości, ale pewnie sami by na to wpadli. Nie wspominając już o tym, że w tekście wyraźnie stoi, że ogr bał się ognia.

Gdy słońce zaszło, książę, uzbrojony w miecz, tarczę, łuk ze strzałami i pochodnię, udał się na skraj osady blisko lasu, skąd przychodził ogr. – Przecież on nawet zbroi nie ma. Serio, powinien zostawić to wieśniakom.

Zgasiwszy pochodnię, Richard skrył się za olbrzymim głazem, jakich wiele dostrzegł między drzewami. Stamtąd wypatrywał ogra, który niedługo później pojawił się na ścieżce. – A ponieważ siedział nocą w lesie bez pochodni, to wypatrzył czarną plamę na czarnym tle.

Młodzieniec zrozumiał, że w lesie nie ma z nią najmniejszych szans. – ...Czemu? Ogry potrafią skakać po drzewach jak goryle, czy co? Na logikę, to na otwartej przestrzeni książę ma mniejsze szanse, bo wtedy potwór może w pełni wykorzystać swoje główne atuty – wielkość i szybkość.

[Ogr] Ryknął straszliwie i wtedy dopiero odwrócił się. Zobaczył człowieka dobywającego miecza. – Noc, ogry mają kiepski wzrok. W jakiej odległości stał książę, że ten go dostrzegł?

Znaczy, fabularnie źle nie jest. O ile już przełknie się ideę, że jeden chłopak z łukiem lepiej poradzi sobie z potworem niż trzydziestu bardzo, ale to bardzo wnerwionych pasterzy – może warto dodać, że mężczyźni wcześniej próbowali i im się nie udało, a nie tak z góry zakładać ich klęskę? Nawet w naszych bajkach najpierw trudnego zadania podejmują się przypadkowi rycerze (zabicie smoka, zdobycie Szklanej Góry), a dopiero później główni bohaterowie.

To teraz uwagi techniczne.

Główny zarzut, jaki mam do tej historii, jest taki, że nie dałoby się jej słuchać. Normalnie nie jest to problemem, bo teksty zapisane zwykle służą do czytania, a nie słuchania – ale ty udajesz, że przytaczasz słowa Garretta, który, jakby nie było, mówi.

Spójrz na to zdanie:

Jak już mówiłem, przyszły władca miał już dość samotności i nudy, toteż jeszcze tego samego dnia, nie mówiąc nic nikomu, za wyjątkiem wiernego sługi, opuścił zamek na koniu, zabierając ze sobą wszystko, co mogłoby mu się przydać podczas polowania na olbrzyma.

A najlepiej powiedz je komukolwiek – normalnym tempem, bez kombinowania z intonacją czy akcentem – i spytaj, co dokładnie zrobił przyszły władca. Podejrzewam, że odpowie – kiedy już przetłumaczy sobie z literackiego na ludzkie, co może potrwać krócej lub dłużej, ale na pewno będzie trochę męczące. Jeśli takie zdania zdarzają się często, historia staje się trudna w odbiorze, a więc i nudna – bo jak się wciągnąć w opowieść, którą ledwo się rozumie? W dodatku to opowieść skierowana do dziecka, a one zazwyczaj nie mają wprawy w logicznym rozbiorze zdań.
Przyszły władca wziął konia i broń i odjechał w sekrecie. Tylko jeden jego sługa o tym wiedział.
Albo inaczej – byle prosto.

Gawędziarz powinien posługiwać się prostymi konstrukcjami, bo człowiek, słuchając, przyswaja mniej treści, niż gdy czyta. W dodatku przy czytaniu może objąć wzrokiem całe zdanie, cały akapit – słuchając, nie ma tej możliwości. Z tego względu podmiot powinien znajdować się jak najbliżej orzeczenia, trzeba uważać też na imiesłowy (Tomek, idąc przez las, napotkał kruka jest mniej przejrzyste niż Gdy Tomek szedł przez las, napotkał kruka albo Tomek w lesie napotkał kruka). U ciebie chyba jednak największym problemem jest zaśmiecanie tekstu niepotrzebnymi informacjami:

Król, dowiedziawszy się o ucieczce syna, posłał za nim kilku rycerzy towarzyszących mu w podróży. Mieli przyprowadzić księcia do zamku i sami uporać się z ogrem. Niestety, okazało się, że most, przez który wcześniej przejeżdżał także Richard, w międzyczasie zarwał się i musieli nadłożyć drogi, Na miejsce dotarli dopiero w momencie, gdy zbiegły syn królewski kończył walkę z potworem.

Po wyczyszczeniu ten fragment mógłby brzmieć tak:

Król posłał za synem kilku rycerzy, którzy mieli zabić ogra, a księcia sprowadzić do zamku. Jednak na drodze natrafili na zarwany most i musieli nadłożyć drogi. Do wioski przybyli, gdy Richard odcinał potworowi łeb.

Czy ważne jest, czy król posłał rycerzy natychmiast po odkryciu ucieczki syna, czy też po dokładnym przemyśleniu, czy nie lepiej dać smarkaczowi umrzeć, bo Roger lepiej nadaje się na władcę? Co za różnica, czy rycerze towarzyszyli królowi w podróży, czy mieszkali w zamku, w którym odpoczywał, czy też feudalne UFO przyleciało i ich wypluło? A ten most? Po co mi informacja w tym momencie, że jak Richard przez niego przejeżdżał, to był cały? Znaczy, cieszę się. Jakby książę przejechał przez zarwany most, to bym bardzo podejrzliwie patrzyła na jego konia.

Widzisz, gawędziarz wszystkiego nie tłumaczy – gdyby rozwodził się nad każdym szczegółem, historia stałaby się mętna, niejasna. Ale też nie musi – bo jeśli słuchacza naprawdę zaciekawi, skąd się wzięli tam rycerze (albo UFO), to go spyta. My jesteśmy nauczeni nie przeszkadzać  – czy to mówiącemu, czy to innym słuchającym – takie czasy. W ogóle jesteśmy nauczeni biernego odbioru – z książką czy filmem człowiek za bardzo nie podyskutuje, bo, owszem, poprzeklinać może, ale fabuły tym wcale nie zmieni – i, mam wrażenie, przez to kiepsko nam idzie wyobrażanie sobie, jak kiedyś opowiadano historie. Nie chcę znowu za daleko odpływać w dygresje – ale mówiąc najprościej, jak słuchacz czegoś nie dosłyszał, nie zrozumiał, o czymś zapomniał albo przyszedł w połowie historii, to się pytał, o co chodzi. Bo co innego miał zrobić?

Stąd sytuacja, którą przedstawiłaś – czyli mówiący cały czas Garrett i Duncan siedzący jak mysz pod miotłą – sama w sobie jest sztuczna.

Wracając do języka – nie mnóż tylu różnych określeń na jedną osobę. W tej krótkiej historii Richard jest nazywany: Jego Wysokością Richardem II, królem, księciem, Richardem, księciem Richardem, bratem, młodzieńcem, młodym Richardem, przyszłym królem, przyszłym władcą, synem, synem królewskim, Richardem II Ogrobójcą.
Jak w bajkach pojawia się głupi Jaś, to jest głupim Jasiem od początku do końca – znaczy w tych, które faktycznie przeznaczone do opowiadania, a nie odczytywania – bo dzięki temu historia jest bardziej przejrzysta.
Połowę przytoczonych określeń można spokojnie wywalić: jak masz przyszłego króla, to przyszły władca jest niepotrzebny, młody Richard jest zupełnie zbędny, bo z kontekstu wiadomo, że nie mówi się o starym itd.

I na koniec drobiazg:
Razu pewnego książę Richard udał się ze swym ojcem, królem Rufusem I Niezłomnym, w odwiedziny do starego przyjaciela rodu. – Lepiej brzmiałoby Rufusem zwanym Niezłomnym. Zwłaszcza, że w opowiadaniu nie wspominasz o żadnym Rufusie II i nie bardzo wiadomo, skąd miałby się chłopak wziąć – to jakiś trzeci brat, pominięty przez Garretta? Jeśli jeszcze żaden drugi się nie urodził, to raczej nikt by go z numerkiem nie tytułował. Czy np. papież Franciszek ma jedynkę? Nie słyszałem, by go tak tytułowano, wiadomo, że jest pierwszy. Ale to tylko luźna uwaga, nikt nie broni postaciom być na swój sposób ekscentrykami.

W sumie mam dla ciebie dwie propozycje:

Możesz wywalić z tekstu wtręty takie jak: Ale to jeszcze nie koniec tej opowieści, Dunny, uciąć pierwszy myślnik i udawać, że – choć Garrett oczywiście coś opowiedział – to ty przytaczasz tę historię zupełnie niezależnie.

A jeśli jednak chcesz zostać przy tej formie – czyli, teoretycznie, zapisu tekstu mówionego –  najlepiej by było, gdybyś spróbowała tę historię faktycznie opowiedzieć. Wyłącz opowiadanie, włącz dyktafon i nagraj to, jak mówisz o dzielnym Richardzie, który tnie potwora na kawałki. Żywcem tego przepisać się nie będzie dało – tak jak nie da się żywcem przepisywać dialogów – ale powinno trochę pomóc.

Tylko z góry ostrzegam, że historia pod względem językowym wyjdzie – a przynajmniej powinna – dużo uboższa. Trzeba będzie uprościć składnię, wyciąć połowę szczegółów, powciskać powtórzenia, pozaczynać połowę zdań od spójników, no, spustoszyć tekst po prostu. Żeby on się nadal po tych działaniach dobrze prezentował na papierze – myślę, że musiałabyś go uzupełnić o didaskalia. Opis gestów, mimiki, tonu głosu Garretta, opis reakcji Duncana, czyli wszystko to, co teraz opuściłaś. Z góry więc ostrzegam, że byłaby z tym masa roboty.

No, można też po prostu założyć, że Garrett miał być nudziarzem ;).

Do języka jeszcze wrócę, tym razem bardziej ogólnie. Najpierw jednak chciałabym powiedzieć parę słów o postaciach.

Ogółem – bohaterów masz niewielu, dalszy plan w zasadzie nie istnieje (kłótliwa klientka, syn rzeźnika – to schematy, nie postacie), z tym bliższym jest różnie. Uther i Garrett zostali ledwo zarysowani i, choć dobrze pasują do swoich ról, nieszczególnie mnie zainteresowali. Wydaje mi się też, że nie próbowałaś przy nich kombinować, skoro w opowiadaniu i tak nie mogli dostać zbyt wiele miejsca. Jedynymi więc osobami, które w ogóle mogę nazwać bohaterami opowiadania, są Duncan i Camilla. Trochę też zaciekawiła mnie Janine, chyba na złość narratorowi – była przedstawiana jako postać tak jednowymiarowa, że odruchowo zaczęłam się zastanawiam, czy nie da się czegoś z niej wycisnąć.
...Naprawdę lubię bawić się w nadinterpretacje.

Więc po kolei:

Jak jawi mi się Camilla, mniej więcej opisujemy przez całą ocenę, więc w tym punkcie będzie króciutko – po prostu musiałabym się powtarzać. Piękna, smutna, ale równocześnie jakaś taka podejrzana. Ewidentnie skrywa przed Duncanem wiele spraw, próbuje go chronić, ale równocześnie krzywdzi. Szczerze mówiąc, długo zastanawiał mnie poziom jej inteligencji, jakkolwiek to brzmi. Czasami wydawała się naprawdę głupia (zostawiając sklep chłopcu, wyrzucając beztrosko jedzenie, akceptując brata z czapy), innym razem inteligentna, ale zakłamana – przynajmniej przy Duncanie. Choć muszę przyznać, że udało ci się stworzyć przy niej wrażenie, powiedzmy, człowieka oderwanego od rzeczywistości, obcego. Tylko czasami dręczyło mnie wrażenie, że jest po prostu prowadzona niekonsekwentnie.
(Swoją drogą, jest albinoską?)

Garrett musi być niespełnionym kronikarzem, nie wiem, czy chciałaś zrobić z niego takiego strasznego ględziarza, ale tak go widzę. Choć trochę też wyobrażam go sobie jako tego gościa w karczmie, co w klasycznych RPG-ach rozdaje questy. Nie mam zielonego pojęcia, czemu.

Król Ryszard być może jest cudownym władcą, ale jeśli chodzi o sprawy przyziemne, jest naczelną pierdołą w kraju. I o ile ma prawo nie orientować się dokładnie w sytuacji plebsu czy też samej Camilli, to przecież nie zajmuje się tym sam, osobiście. Chęci dobre ma, łoży na utrzymanie dziecka swojego brata, ale cóż, kiedy prezenty zdają się kompletnie nietrafione. Pościel? Super. Kołyska? Przydała się. Ale lustro, kosztowności i inne takie, kiedy drzwi wejściowe zamykane są na haczyk, a Duncan w domu robi za dżdżownicę na pół etatu, przyprawiają mnie o zgrzytanie zębów.

Uther też mnie przez to bardzo zastanawia – jest kreowany na sympatycznego gościa, który pomaga samotnej matce z dzieckiem nie tylko z obowiązku, ale i sympatii, ale w ogóle nie interesuje tą nietrafioną pomocą. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że nie był w stanie nic zrobić. Nawet jeśli Camilla miała obawy przed spieniężeniem niektórych prezentów, mógł jej pomóc.

Janine, jak wspominałam, nawet mnie zaintrygowała. Kiedy uda mi się zapomnieć o tym, że majątek prawdopodobnie zbiła po godzinach, grając disneyowskie czarne charaktery, na pierwszy plan wychodzi jej stosunek do Camilli. Wydaje mi się, że jej uporczywe nachodzenie Camilli nie jest jedynie przypadkiem, że coś między nimi zaszło. Gdybym miała zgadywać, stwierdziłabym, że kiedyś należały do tej samej warstwy społecznej, a podobna pozycja i podobny cel (mąż z górnej półki) stały się źródłem konfliktu obu kobiet. Wygląda mi na to, że Janine się w ogóle nie powiodło w tej kwestii, a mocno zabolała ją chwilowa przewaga Camilli, której udało się przykuć uwagę rycerza. Kiedy więc los spłatał Camilli figla, Janine zaczęła odczuwać satysfakcję, że jej rywalka została z niczym, skończyła jako stara panna z bękartem, w dodatku kalekim. I dlatego też może ją boleć, że pomimo tego poniżenia Camilla jakoś się wykaraskała i wydaje się zadowolona z życia – ona przychodzi potriumfować, a tu kicha. A przynajmniej nie mam innych pomysłów, skąd mogłoby się wziąć zainteresowanie Janine zwykłą krawcową.

I wreszcie Duncan. Z nim mam największy problem. Raz wydaje mi się bardzo dojrzały jak na swój wiek, myśli czasem niemal jak dorosły, a co jakiś czas przeciwnie – jego spojrzenie na świat, rozumowanie, jest typowe dla kilkuletniego dziecka. Momentami miałam nawet wrażenie, że jest lekko upośledzony (gdy wpatrywał się w kurz np.). Nie jestem w stanie nawet strzelić, ile Duncan mógłby mieć lat, co trochę mnie męczyło. Inaczej patrzyłabym na dziecko pięcio-, a inaczej na ośmioletnie.

Jestem ciekaw, na ile mój odbiór postaci pokrywa się z twoją wizją.

No i wracamy do języka. Zazwyczaj piszesz poprawnie, choć zdarzały się kwiatki. Garść przykładów:

Ortografy:
Czasem ważyła w kuchni lecznicze napoje dla syna, kiedy ten zaniemógł.
Duncan nie raz, choć rzadko, mógł obserwować go, jak snując kolejną swą opowieść, jednocześnie wycina w kawałku drwa małą postać, zwykle zwierzęcia.
Nie p-róbój żadnych sztuczek
do niczego nie przydatny kaleka

Literówki:
Jak każda porządny miecz również i ten miał swoją wyrytą na chwycie.
Czuł, jak dłonie zaczynają go boleć od kurczowego ściska przedmiotów.
Dla większej pewności, że nikt już dziś tu nie wejdzie, wyciągnęła z kieszeni klucz, którym zazwyczaj zamykała nim [+ zbędne słowo] drzwi dopiero na noc. Byłą tak podenerwowana, iż przez jakiś czas nie mogła wycelować w dziurkę.
Rycerz przechadzać się wzdłuż rzędu dziewczyn.
Przez to wszystko, położyła się, nie przeprawszy się wcześniej.

Zbędne lub brakujące przecinki:
Zaraz po przebudzeniu, Duncan podpełzł pod okno.
Odgłos uderzenia był donośny, ale na szczęście, Kosiarz nie złamał się.

Inne:
„Wszystkiego najlepszego, Roger! – zawołał przyszły król. – Patrz jaki prezent ci przyniosłem!” – Wprowadzanie tak dziwnego zapisu dialogu jest niepotrzebne, z kontekstu sceny i tak wiadomo, że mowa o śnie.
Chociaż matka nauczyła Duncana czytać (i pisać), to jednak nic z niej nie rozumiał. – Czemu pisać umieściłaś w nawiasie?
Jak dotąd przez cały dzień była w dobrym humorze. – Masło maślane.
Lubił zapach mokrego kurzu po deszczu. – Ile było tego kurzu, że deszcz go nie zmył?
Jeden z nich, trąbiąc w róg przejeżdżał przez ulicę, na której mieszkał Duncan, który nie mógł oderwać wzroku od kolorowego stroju mężczyzny. – Prędzej dmąc.
Zdarzało się bowiem, że ktoś, zwykle któreś z dzieci, szurgało go, szczypało i próbowało przewrócić. – Szczerze mówiąc, nie wiem, co to dziecko robiło.
Coś go kłuło, kiedy widział matkę krzątającą się po domu lub sklepie, podczas gdy on siedzi bezczynnie. – Zdarza ci się mieszać czasy.
A jeśli nadal będziesz szła w zaparte i wrzeszczeć na całą okolicę, to inaczej pogadamy. – Pomieszałaś czasownik z bezokolicznikiem. Albo „iść i wrzeszczeć”, albo „szła i wrzeszczała”.
Ujeżdżał go rycerz w lśniącej zbroi. – Słowo ujeżdżać użyte w złym kontekście.
Długie, ciemne loki osłaniały nieosłoniętą hełmem, przystojną twarz.
Nawet gdyby mógł, nie dałby rady przebić się przez nich. – Gdyby mógł co?
Jej jasne włosy lśniły niczym płomyczek nadziei, o którym czasem mówił Garrett. – Czy płomyczek może lśnić?
Mężczyzna, który zdążył już podnieść swe pośladki z ławy, ponownie na niej usiadł. – To zdanie wywołuje bardzo złe wizualizacje.
Jak już mówiłem, Dunny, to stwory podobne do ludzi, lecz znacznie nas przewyższające. – Ani chybi w dziewiarstwie – przewyższający to nie to samo, co wyższy od.
Jego koń co rusz bryzgał wodą tryskającą spod kopyt. – A jaką mógł jeszcze bryzgać? Z nosa? W sumie…
Kobieta przez dłuższą patrzyła zdziwiona [...] – Zjadasz słówka.
Tymczasem zbliżyła się o krok do niższej od niej kobiety. – Nigdzie nie padła informacja o wzroście omawianych osób.

Czasami też zdarza ci się zwyczajnie ględzić, tak jak tu:

– Idziesz na targ, mamo? [...] – Tak – odparła. – Dziś rano, kiedy ty jeszcze spałeś a ja robiłam śniadanie, zauważyłam, że część warzyw, które kupiłam przedwczoraj, już zdążyła zgnić tak, że nie dało się nic uratować. Tych jeszcze świeżych nie starczy nam na długo, więc muszę dokupić na zapas [na parę dni?].

Ajzan, miej litość dla czytelnika – powyższą informację da się przekazać o wiele prościej:
– Idziesz na targ, mamo? [...] – Rano zauważyłam, że część warzyw zgniła, choć kupiłam je dopiero przedwczoraj. Muszę uzupełnić zapasy.

Nie chodzi mi o to, żebyś pisała same krótkie zdania albo zrezygnowała z przemycania do tekstu szczegółów – ale naprawdę, nie wszystko jest warte zapisywania, więcej, przeładowując tekst bzdetami, sprawiasz, że ciężko jest wyłapać najważniejsze informacje. Szczególnie przeszkadza to w dynamicznych scenach.

(Btw, na jakieś sześć krótkich wypowiedzi cztery razy postacie powtarzają słowo warzywa – niefajnie to wygląda, jakbyś nie wiedziała, co dokładnie chce kupić/kupiła Camilla i uciekała do ogólników).

Duncan ponownie krzyknął, tym razem by ostrzec matkę. Nie wiedział, czy to pomogło, bo w tym samym momencie odsunęła się z drogi nacierającej Janine [no to raczej pomogło?]. Chłopcu, który i tak miał mętlik w głowie, przypominało to scenę z opowieści o księciu Richardzie i ogrze.

Możesz spokojnie wywalić pogrubiony fragment – to jest oczywiste. (Najchętniej też wycięłabym początek drugiego zdania, ale – tak szczerze – nie do końca je rozumiem, więc wolę nie mieszać).

Z innych zbędnych rzeczy: nic niewnoszący foreshadowing.
Chłopiec podniósł głowę na matkę, by jej powiedzieć o tajemniczym mężczyźnie, ale nie musiał otwierać ust. Ona również go zauważyła. Co więcej, była wyraźnie zaniepokojona.
Niby coś/ktoś wyraźnie trapi Camillę, kogoś się spodziewa, ale wątek w sumie ginie w zapomnieniu. Jedyne dwie znane czytelnikowi osoby stwarzające zagrożenie to kobiety, skąd więc niepokój na widok męskiej sylwetki – tego się nie dowiemy.

Bójka z Janine w ogóle wydaje się napisana gorzej niż reszta tekstu:

Matka Duncana z niezmienionym wyrazem twarzy zwolniła ją [Janine] od uścisku jednej dłoni tylko po to, żeby uderzyć nią w twarz.

Nawet nie wiem, jak to zdanie przerobić. Przytrzymując kobietę jedną ręką, matka Ducnana uderzyła ją w twarz? Nie wiem po co informujesz o wyrazie twarzy Camili, skoro raczej naturalne jest, że jak ktoś sapie z wściekłości, to na przestrzeni dwóch zdań się nie uspokoi. Gdyby sytuacja była odwrotna i kobieta się uspokoiła – to fakt, warto byłoby o tym wspomnieć.  

Po chwili [Janine] zaczęła wyrzucać z siebie pojedyncze sylaby, które zapewne miały być kolejną obelgą skierowaną do krawcowej i jej syna. Mając takie opory [kłopoty] z wysławianiem się, postanowiła dać upust swej furii, rzucając się na przeciwniczkę.

Może:
Janine spróbowała przekląć krawcową, ale język się jej nie słuchał. Wreszcie zrezygnowała i w furii rzuciła się na kobietę.
Też nie brzmi to idealnie (ani dobrze, przyznaję), ale chyba dosyć wyraźnie pokazuje, o co mi chodzi.

W sumie – jak tak przeglądam cały tekst – wydaje mi się, że momentami za bardzo starasz się zawrzeć w zdaniu każdy możliwy szczegół:
Od wizyty Garretta dużo rozmyślał o bajce, jaką opowiedział mu stary gawędziarz, przez co obrazy, które wtedy zobaczył w wyobraźni, wróciły, kiedy zapadł w sen.
Wiadomo, o jaką bajkę chodzi, bo innej nie przytaczałaś, wiadomo też, że jak ktoś o czymś intensywnie myśli, to może mu się to przyśnić. Nie musisz informować czytelnika o rzeczach oczywistych.

Słowem – jeśli jakieś zdanie da się zapisać prościej, nie tracąc przy tym żadnej informacji (albo żadnej istotnej informacji), to lepiej tak zrobić.

Z czasem wyrobisz sobie warsztat na tyle, żeby móc bawić się językiem – ale teraz wciąż on ci trochę ucieka i czasami gubisz się w bardziej złożonych konstrukcjach. Zresztą, to można przeżyć – gorzej, że nagromadzenie zdań, nawet formalnie poprawnych, ale niezbyt czytelnych, zagmatwanych, naprawdę nuży czytelnika. Jasne, w tekście pisanym możesz sobie pozwolić na większą swobodę niż w tym przeznaczonym do mówienia, ale jedna zasada pozostaje niezmienna – odbiorca musi cię rozumieć.

Mam wrażenie, że to brzmi trochę, jakbym kazała ci pisać językiem wypracowań, więc na wszelki wypadek od razu sprostuję: język może być pełen metafor, porównań i całej reszty literackiego szmelcu – a przy tym pozostać klarowny i zrozumiały. Ale zanim dojdziesz do tego poziomu, musisz nauczyć się w jakiś sensowny sposób przekazywać swoje myśli – stąd takie, a nie inne rady.

Na tę chwilę masz poprawne, ale dosyć ciężkie pióro.

Skoro było o języku, to teraz pomarudzę o konstrukcji tekstu.

Nie oszukujmy się, od początku było wiadomo, że ojciec Duncana to jakaś szycha. Kiedy pojawił się król, podejrzewałam króla, kiedy wspomniany został Roger – obstawiałam, że Dunny to owoc jego zakazanego romansu z królową (no co, Richard ponoć tak często wyjeżdżał...).
Nie jest to zarzut, bo jak najbardziej rozumiem koncepcję – tylko zwracam uwagę na fakt, że zagadka pochodzenia Duncana w ogóle mnie nie ciekawiła, bo od początku mniej więcej wiedziałam, co okaże się na końcu. To, co mogło mnie zainteresować, to, cóż, środek.

Więc tak, Ajzan – najlepiej czytało mi się o wspinaczce Duncana na dach, o tym, jak przyciskał szmatę do szyby i o tym, jak zszywał swoją koszulę nocną. A, i końcowy taniec.
Resztę scen – lepiej lub gorzej, ale bez większego zainteresowania.
A gdy skończyłam opowiadanie, stwierdziłam, że nie mam zielonego pojęcia, po co je przeczytałam. (Znaczy, żeby ocenić – ale tak poza tym).

Nie chodzi mi o to, że Duncan powinien mieć jakieś przesłanie, morał, walory edukacyjne czy inne równie przerażające elementy – szczerze mówiąc, ja czytam książki albo dla frajdy, albo dlatego, że na studiach mi każą, ja się boję opowieści z głębią. Dopóki historia dostarcza mi rozrywki, w ogóle nie zwracam uwagi na to, czy jest mądra czy nie. Tylko, serio, nie lubię marnować czasu.

A przy Duncanie chyba trochę zmarnowałam, co boli mnie strasznie, bo – jak już mówiłam – założenia naprawdę mi się spodobały.

Dosyć długo musiałam główkować, co właściwie zniechęciło mnie w twoim tekście – poniekąd dlatego tyle na tę ocenę czekasz – i dotąd nie jestem całkowicie pewna. Trochę zgaduję, może nie do końca trafnie, ale nic bardziej sensownego nie potrafię wymyślić.

Chyba położył cię dobór scen.

W Duncanie – oprócz tych trzech scenek, o których wspomniałam – nie znalazłam niczego, co by mnie zaskoczyło. Może nie tyle przewidywałam, co stanie się na następnej stronie – bo historia nie wciągnęła mnie na tyle, żebym w ogóle o tym pomyślała – ale kiedy już do niej docierałam, nie byłam zaskoczona.

Wydarzenia też raczej przebiegały w sposób standardowy.
W Kałużach wiedziałam, że będzie coś z wozem i dziećmi od momentu, gdy padło zdanie:
Kiedyś – wydawało mu to bardzo dawno temu – sam wychodził na ulicę, żeby nie przeszkadzać mamie w pracy.
bo od razu przyszło mi do głowy, że ktoś go wepchnął dla jaj pod samochód, dlatego chłopiec boi się wychodzić. No, tylko musiałam podmienić auto na konia, żeby pasowało do realiów.
Podobnie miała się sprawa z Janine i informacją o tym, że Duncan jest synem rycerza – po prostu spodziewałam się, że ktoś to powie o jego pochodzeniu w czasie jakiejś awantury, jakoś tak, hm, chyba od samego początku opowiadania. Po prostu jestem przyzwyczajona, że – aby popchnąć akcję – ktoś musi się porządnie wkurzyć. Albo upić. Albo upić i wkurzyć.

Gdyby w Kałużach Duncana pogryzł bezpański pies, pewnie czytałabym scenę z trochę większym zainteresowaniem – bo pies przyszedł mi o głowy drugi, a nie pierwszy. A jakbyś napisała o czymś, co przyszłoby mi do głowy dziesiąte albo – najlepiej – o czym w ogóle nie pomyślałam, to pewnie zdobyłabyś fana ;).

Historia nie musi być oryginalna, żeby dobrze się ją czytało – całkowicie oryginalnych historii z zasady w ogóle nie da się czytać – ale powinna oferować, no, cokolwiek. Inaczej poukładane puzzle-klisze. Inaczej pokolorowane puzzle. Pudełko z ogolonym mamutem.

Jeśli cię to pocieszy, fakt, że dla mnie Duncan był wtórny, wcale nie znaczy, że będzie taki dla twoich kolejnych pięciu czytelników. To mimo wszystko bardzo subiektywne wrażenie. Jednak, jeśli mogę coś doradzić (nie żebym nie robiła tego od początku ocenki, ale no) – nie pisz o rzeczach, które pierwsze przychodzą ci do głowy. Inni pewnie też o nich pomyślą.
(Swoją drogą, mam nadzieję, że Duncan nie miał być ilustracją do zdania, które padło gdzieś pod koniec: To świat nie jest taki jak w bajkach, bo akurat baśniowych rozwiązań w nim nie brakuje).

Podsumowując, mimo dobrego pomysłu, nie jestem w stanie uwierzyć w twój świat i zamieszkujących go bohaterów. Historię psują liczne detale, które wystawiają na ciężką próbę zawieszenie niewiary. Nie pomaga także miejscami ciężki styl, szczególnie przy opowieści Garretta. Bywa, że elementy baśniowe i naturalistyczne opisy kompletnie się ze sobą kłócą. Rokowania są jednak dobre, więc na chwilę obecną tekst zasługuje na cztery z minusem.


PS Skoro jest tam Ryszard, syn Rufusa, to może i jakaś delta rzeki by się znalazła…?

11 komentarzy:

  1. Ocenki jeszcze nie przeczytałam całej (ale to zrobię niedługo, obiecuję), tylko pojedyncze fragmenty. Już wcześniej dostawałam komentarze, że "Duncan" to zmarnowany potencjał, więc końcowy wynik zaskoczył mnie jedynie o tyle, że mimo tylu wytkniętych błędów logicznych (I to jakich! Że też sama wcześniej ich nie zauważyłam!) opowiadanie zasłużyło na aż 4-.
    Dziękuję wam bardzo za ocenę. Opłacało się tyle czekać. Informacje stąd pomogą mi w późniejszym pisaniu.
    Co jeszcze mogę na ten moment dodać? Cóż, od początku planowałam, by "Duncan" był fragmentem większej powieści, w którą wplotę to opowiadanie. Dlatego między innymi wątki Garretta, Uthera i rodziny Dunny'ego są pourywane. Mam pomysł na ich rozwinięcie, ale w tym akurat opowiadaniu nie mogłam tego zrobić. Nadal się tej koncepcji trzymam i już planuję (ogromne) zmiany w fabule, między innymi z uwzględnieniem uwag z ocenki.

    To na razie tyle.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że choć trochę pomogłyśmy i kajam za czas oceniania przy okazji.
      Przy ilości pomiocików trochę się wahałam, właśnie ze względu na błędy, ale myślę, że Duncanowi bliżej jednak do tej wyższej półki. Trójki zazwyczaj stawiam z myślą, że "autor za rok dwa lata może pisać całkiem całkiem", czwórki już raczej "miesiąc, dwa z upierdliwą betą i będzie git".
      Rozwinięcie świata czy postaci pobocznych powinno wyjść tekstowi na dobre. Będę trzymać kciuki :D

      Usuń
    2. Dziękuję. ^^
      A odnośnie postscriptum, to już jakiś czas temu wymyśliłam sobie, że Cambford leży w miejscu, gdzie rzeka rozchodzi się na deltę. ;-)

      Usuń
  2. Deneve, kiedy będzie Twoja ocena? Czytam akurat blogasia z Twojej kolejki, więc nie ukrywam, że czekam :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepraszam za spam, ale: droga Delto, odpisałam Ci na fejsie w sprawie azjatyckiej magii. Żeby nie było, że olałam Twój konspekt. :)

    Pozdrawiam,
    Hasz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, facebook mi nie pokazał wiadomości :) Już odpisuję.

      Usuń
  4. Halo? Mackalnio? Żyjecie jeszcze?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zyjemy! Mialam troche problemow w realu, ale je opanowalam i teraz Wilkolaki mam juz przeczytane i ocene wrzuce na dniach (byc moze pojutrze), Her infinity zabieram do pociagu, wiec tez bedzie lada moment gotowe, a z dwoch pozostalych blogow z kolejki jeden jest zablokowany a drugi ma za malo postow.

      Usuń
    2. Ryszard i Delta też mają mocno rozgrzebaną ocenkę.
      Ja bym w sumie też coś oceniła, ale posucha ostatnio ze zgłoszeniami ogólnie, a jeszcze takie, żeby mi pasowało...

      Usuń
    3. Dzięki za odpowiedź! Zaczynałem się martwić.

      Usuń