Miejscówka
przyzywającego: Mowa snów
Przedwieczna:
Broz-Tito
Mowa
snów to pikuś przy szaleństwach, jakie dzieją się na nagłówku bloga, który jest
wyjątkowo ogromniasty i zajmuje cały ekran. Mamy tu wszystkiego po trochu:
kobietę, jakieś okno, jakieś kartki czy książki, kompas i oczywiście
nieśmiertelny zegarek, który wtopiony jest w to wszystko w tak nieszczęśliwy
sposób, że wygląda, jakby wyrastał dziewczynie z ramienia. Na szablonie mamy
również niezidentyfikowane cosie, a na to wszystko narzucony jest jakiś
photoshopowy brush. Mogę śmiało powiedzieć, że tylko dziada z babą brakuje na
tym nagłówku.
Widzę
również, że nie wyjustowałaś tekstu widocznego na stronie rozdziału –
przydałoby się to robić, wtedy tekst wygląda bardziej estetycznie.
Pierwsze
wrażenia mamy za sobą, przejdźmy do treści.
Prolog
No,
dobra, też nie jest wyjustowany, więc po prostu tego nie robisz. Zagadka
rozwiązana.
Nie pamiętałam, kiedy śniłam po raz
ostatni. Być może nigdy nie zwracałam większej uwagi na sny, nie wierząc w
jakiekolwiek ich znaczenie lub nawet nigdy ich nie miewałam – Coś
się zwichrowało w składni. Konkretnie jest to brak przecinka po znaczenie, ponieważ nie wierząc w jakiekolwiek ich znaczenie wygląda mi na zwyczajne
wtrącenie.
Tymczasem skupiałam się niemal
wyłącznie na przyszłości, wierząc, że jest jedynym naprawdę wartym większego
zaangażowania. – Jedynym czym? Coś tu urwało od zdania.
Dobrze,
dobrze, mniej więcej wiemy, o czym będzie blog. O właściwie zwyczajnej
dziewczynie, którą coś niesamowitego, najprawdopodobniej przełomowe wydarzenie,
popchnie do tego, by zaczęła zastanawiać się nad swoją przyszłością i
rozwiązywać zagadki przeszłości, nie tyle swojej, co swojej matki. Co ciekawe,
dziewczyna nie miewa snów. Nosem eksperta (a musicie wiedzieć, że jestem
ekspertem od wszystkiego) wyczuwam opowiadanie, do którego spokojnie mogę
przykleić karteczkę „nie z tego świata”.
Rozdział pierwszy
O,
to dopiero ciekawe. Akcja opowiadania rozgrywa się w Polsce. To miło, bo
niewiele jest osób, które piszą tego typu opowiadania. Zagranica z niewiadomych
powodów jest atrakcyjniejsza.
(…)otrzymawszym ofertę pracy w
Stanach – Literka M nam się niepotrzebnie zaplątała.
Coś na kształt błękitu wpadającego
w coraz głębszy turkus, przywodzącego na myśl morze o tej porze roku – Bo
jak nie błękit, to być może był to pingwin. Serio, zastanawiam się nad tym
kształtem błękitu. To błękit czy nie błękit? Połączenie wyrażenia coś na kształt z kolorem wydaje mi się
jakieś kulawe. I skąd to przywodzącego?
Jeśli już to przywodzący, ponieważ
brak przecinka przed wpadającego sugeruje,
że następna część dotyczy koloru turkusowego. Gdyby wpadającego w coraz głębszy turkus było z obu stron oddzielone
przecinkami, tak jak wypada przy wtrąceniach, to przywodzącego mogłoby zostać, ponieważ dotyczyłoby błękitu.
(…)długie, kasztanowe włosy,
swobodnie opadające delikatnymi falami na ramiona, nabierającymi objętości wraz
z suszeniem – O, a teraz wyszło, że to ramiona naszej
bohaterki nabierają objętości podczas suszenia.
(…)gdyby nie szmaragdowo zielone,
wiecznie podkrążone oczy, jakby
napełnione pustką, które psuły całe wrażenie. – Szmaragdowozielone piszemy
łącznie. A z dalszej części zdania wynika, że pustki psuły wrażenie, chociaż
wiem, że chodzi o oczy. Znów coś się zwichrowało w stylu, bo zdanie oberwało
oksymoronem. Skoro mamy pustkę, to ona nie może niczego napełnić, prawda?
Chciałam tylko znajdywać się obok
niego… - Znajdywać? Chyba jednak znajdować, czyli być, a
nie znajdywać czyli odszukać, znaleźć.
(…)zagłębiałam się coraz głębiej w
tę ładniejszą… – Skoro się zagłębiała, to wiadomo, że
szła, hm, głębiej. Nie trzeba tego dwa razy powtarzać.
Rozdział drugi
(…)a wraz z nimi dawną tożsamość,
której usilnie stara się wyprzeć – Wyprzeć można coś, można ewentualnie wyprzeć się kogoś, więc należałoby
napisać którą nie której. Chyba że chodziło o zaprzeć się, wtedy będzie której.
Nie starałam się tego roztrząsać,
po części dlatego, że dobrze wiedziałam, jak to jest, gdy wszystko wokół wydaje
się złudą – Ułudą, może?
Gdy wreszcie je otwarłam, choć
przyszło mi to z trudem, bo najchętniej nie robiłabym tego przez kilka
następnych godzin, dopiero wtedy w pełni dotarły do mnie wszystkie wspomnienia
wczorajszego dnia – I tu znów coś się zwichrowało w składni (zdanie ma cztery linijki!). Chodzi mi o to, że to dopiero po przecinku jest właściwie zbędne, bo zdanie wychodzi
kompletnie bez sensu. Jeśli wywalimy z niego wtrącenie będziemy mieli: Gdy wreszcie je otwarłam dopiero wtedy w
pełni dotarły do mnie: mamy gdy i
dopiero w jednym twierdzeniu, a wyrazy
mają podobne znaczenie, więc nie sądzę, by było potrzebne ich powtarzanie.
(…)jak słońce dopiero wzbija się
leniwie po horyzoncie – Bardzo poetycko to brzmi, ale jak
to sobie rozrysujemy (biorąc pod uwagę to, że człowiek dostrzega horyzont
astronomiczny) słońce musiałoby podążać nie w górę, a w linii prostej na
zachód. To, co widzi się przy wschodzie i zachodzie przypomina jednak
wznoszenie się i opadanie słońca.
Nie ma także ciszy, którą
przepełnione jest każde moje spotkanie z matką oraz cały nasz dom, która to,
jak zdążyłam się przekonać, boli najbardziej – Ta
dom? Bo tak wynika ze zdania.
Rozdział trzeci
Wciąż nie czułam się do końca sobą,
gdy ubierałam wygodną letnią sukienkę, równocześnie wrzucając do torby
niezbędne przedmioty.
A w co ubierała tę sukienkę, że tak
zapytam? Serio, ubierać coś w
znaczeniu zakładać coś na siebie to
jakaś plaga dotykająca blogowych opowiadań. Powtórzymy jeszcze raz: ubierać można się, a jak chce się opisać swój strój, to się pisze, że się coś założyło albo włożyło. Nigdy ubrało!
Stare kamienice, niskie blokowiska
– Niski
może być blok, a nie blokowisko, bo to obszar, nie budynek.
Sama dziewczyna była ubrana wobec,
jak sądziłam, ówcześnie panującej mody – Według, nie
wobec, to nie są wyrazy
bliskoznaczne.
Od razu zajęłam się skończeniem
pakowania oraz codziennych, porannych czynności. – Tutaj
zgrzyta mi nieco to zajęłam się
skończeniem. Myślę, że w tym przypadku wystarczyło by zwykle „kończeniem”
lub „dokończeniem”. Ale to tylko moja propozycja.
(…)a teraz jest za późno, by cofnąć
się wstecz – Bo jakby można było cofnąć się do przodu, to ho ho i trochę by się to przydało. Co chcę
powiedzieć? Nie można cofać się wstecz ani
do tyłu. Można się po prostu cofać.
Rozdział czwarty
O stokroć trudniejsze, niż wrócenie
myślami do dzieciństwa, okazało się wyobrażenie sobie życia przed moimi
narodzinami. – A to zdanie, z braku dookreślenia o
czyje życie chodzi, sugeruje, że bohaterka chce sobie wyobrażać własne życie
jeszcze przed swoimi narodzinami. Takich rzeczy nawet w Doktorze Who i SPN nie ma.
Co uczyniłoby tę na pozór realną
fotografię naprawdę realną dla mojej świadomości; nie potrafiła pojąć wprost,
że kiedyś wszystko było proste. – Potrafiłam. Ale
jeśli chodzi o matkę, o której mowa w następnym zdaniu, to tu też przydałoby
się dookreślenie. A poza tym zdanie brzmi, jakby fotografia realnie nie
istniała, tylko bohaterka wyobrażała sobie, że istnieje.
Zanim spojrzałam na porzuconą w
kącie torbę(...)by podbiec do prowizorycznej walizki, po czym wyrzucić z niej
wszystko w poszukiwaniu pamiętnika leżącego na samym dnie
Albo
torba albo walizka. Torba nie równa się walizce i nawet nie ma spełniać funkcji
walizki. Ergo nie jest niczym prowizorycznym. Natomiast w drugiej części zdania
coś urwało od sensu. Po czym zaczęłam
wyrzucać lub by wyrzucić i już
zdanie ma sens.
(…)a palce gładziły coraz
natarczywiej skórzany materiał. – Skóra to nie materiał,
to surowiec. Rzeczywiście służy jako materiał, ale jedynie do zrobienia czegoś
albo oprawy książek. W takim znaczeniu, jakie ma skóra w tym przypadku,
materiał to tkanina, włókno. A więc: albo skóra albo materiał.
(…)zanim moje rozbiegane oczy nie
uspokoiły się i spotkały na pierwszej stronie. – Wyszły
na wycieczkę z oczodołów bohaterki, pacnęły na pierwszą stronę pamiętnika,
pobiegały trochę, a potem się ze sobą zetknęły, tak mam to rozumieć?
Rozdział piąty
Spogląda na nią przenikliwymi
oczami – Przenikliwy może być wzrok, ale nie oczy.
Trwał sam środek nocy – Środek nocy
to
jakby punkt, który trwać nie może. Można powiedzieć, że jest/był środek nocy,
ale nie trwał, bo to brzmi kulawo.
Przeraziła mnie gwałtownie wizja
nieświadomości, a zdał nęcący fakt, że mogłabym ją odrzucić. – Co
zdał ten nęcący fakt, hm? Prawo jazdy? Maturę?
(…)choć nigdy nie wypowiedziane na
głos – niewypowiedziane
(…)kiedy dowiedziała się, jak
bardzo zmieni się jej życie czy głównie
zmagań z własną osobą
Błagam, tylko nie ta osoba… Moja czy własna, brzmi to tak samo źle. Tu wyjaśnienie, dlaczego. A poza tym zdanie nie ma
sensu.
Doszłam pospiesznie do ostatnich
słów, zapisanych mniejszą czcionką – Jeśli pamiętnik pisany
jest ręcznie, to Marzena nie mogła używać do tego czcionki, bo to rodzaj
nośnika znaku pisma drukarskiego, czyli obraz znaku (litery). Tutaj zapewne
chodziło o drobniejsze pismo.
W moim przypadku, nie miałam
wątpliwości. – I aż z tego powodu dodałam
niepotrzebny przecinek.
Podsumowując
Przez
pięć całkiem długich rozdziałów w opowiadaniu dzieje się raczej niewiele, a
bohaterowie kompletnie się nie rozwijają. Ani odrobinę. O Milenie wiemy tyle,
że ma osiemnaście lat, chłopaka Wojtka, lubi czytać książki i nie może się dogadać z matką. Matka Mileny –
Marzena – należy do tego rodzaju mam, które boją się, że ich dzieci rozdepcze
stado mrówek w ogródku, więc lepiej, żeby dzieci siedziały w domu. Aha, jest
jeszcze małomówna i ma Tajemnice przez duże T. Wanda, babcia Mileny, jest, cóż,
dokładną kalką Marzeny, tylko starszą. Wojtek oraz przyjaciółka głównej
bohaterki po prostu są i nie wiemy o nich kompletnie nic. To chyba nie tak
powinno wyglądać, żeby bohaterowie definiowali się przez jedną, często wspólną,
cechę, prawda?
Co
gorsza, przez pięć rozdziałów ciągle międlisz ten sam temat: brak porozumienia
między kobietami w tej rodzinie i Tajemnice. W twoim opowiadaniu co chwila
pojawiają się jakieś mroczne tajemnice z przeszłości, głównie po to, by Milena
mogła trochę poangstować i raz jeszcze przypomnieć czytelnikom, że ma słaby
kontakt z Marzeną i Wandą. Powtarzasz to co akapit, tylko dobierasz inne słowa.
Każdy moment jest dobry, by przypomnieć, że nie są perfekcyjną rodziną. W
pewnym momencie robi się to przewidywalne, potem nudzi, a na koniec straszliwie
irytuje. Główna bohaterka zdaje się nie robić nic prócz myślenia, jakie to ma
przegrane życie rodzinne. Oczywiście, tym rozmyślaniom dzielnie towarzyszą
Tajemnice. Pierwszą tajemnicą są bardzo realistyczne sny Marzeny: to fajny
element fantastyczny, jednocześnie wprowadzany tak, że nie drażni, a ciekawi.
Chociaż nie wiem, czy nie zepsułaś zabawy poznawania kolejnych snów odkryciem i
przeczytaniem przez główną bohaterkę pamiętnika Marzeny. Drugą tajemnicą jest
ojciec Mileny, ale tę kwestię też chyba zdążyłaś zepsuć w dwóch ostatnich
rozdziałach. Właściwie wszystkie Wielkie Tajemnice praktycznie rozwiązałaś w
rozdziale czwartym i piątym. A przynajmniej wyjaśniłaś powody, dla których
matka i babka Mileny zachowują się w tak dziwny sposób.
Swoją
drogą, twoi bohaterowie należą do typu bohaterów przytłoczonych wiecznym
Weltschmerzem: w twoim opowiadaniu nikomu nic nigdy w życiu nie wyszło, młodym
najprawdopodobniej też nie wyjdzie, bo są skrzywieni przez kiepskie relacje
dziecko-rodzic oraz tajemnice rodzinne, których nikt przez nimi nie chce
odkrywać. Na dłuższą metę taka kreacja bohaterów, czyli kreacja na ludzi,
którym ciągle coś przeszkadza cieszyć się życiem, może być męcząca. Podobnie
jak rozpatrywanie przez Milenę w kółko tego samego.
Jeśli
chodzi o opisy i świat przedstawiony, to jest on, niestety, bardzo ubogi. Opisy
otoczenia są szczątkowe, nieproporcjonalne wobec opisów uczuć głównej
bohaterki. W zasadzie jedynie miasteczko, w którym mieszka Wanda, oraz jej
mieszkanie zostały jako-tako opisane. Dom Mileny? Nie bardzo. Dom Wojtka?
Praktycznie wcale: bohaterowie gdzieś są, na czymś siedzą, ale w zasadzie
otoczenie jest nijakie. Trudno też cokolwiek powiedzieć o wyglądzie danych
osób, bo często ograniczasz się jedynie do koloru oczu czy włosów.
Zastanawia
mnie również czas akcji oraz jej miejsce. O ile miejsce możemy sobie
darować i kreować świat przedstawiony na
miejsce uniwersalne, to czas akcji już nie bardzo. W rozdziale, w którym
opisujesz wizytę Mileny u Wandy, sporo miejsca poświęcasz rodzinnym
fotografiom. Szczególnie jednej, która przedstawia Marzenę z dzieckiem na ręku.
Co ciekawe, zdjęcie jest czarno-białe. Przypuszczalnie więc – biorąc pod uwagę
ubiór Marzeny – Milena urodziła się
albo w latach siedemdziesiątych albo na początku osiemdziesiątych, co sugeruje,
że czas akcji to albo koniec lat osiemdziesiątych albo lata dziewięćdziesiąte.
Niestety, żaden inny element świata przedstawionego, który to świat, jak już
pisałam, w opowiadaniu praktycznie nie istnieje, nie daje nam odpowiedzi na to
pytanie. Ten zabieg z brakiem dookreślenia akcji i ciągu wydarzeń jest fajny,
ale jednocześnie bardzo trudny. Na razie twój świat przedstawiony ma bardzo
niewiele elementów, więc można podejrzewać, że w opowiadaniu mowa o
współczesności. Natomiast czarno-białe zdjęcie wprowadza już lekki zamęt.
Twój
styl pisania, to muszę przyznać, jest wcale niezły, ale nie pozbawiony wad.
Twoim problemem są głównie zbyt długie zdania (znalazłam takie na cztery, pięć
linijek), pełne wtrąceń i przecinków, średników, dyrdymałów, przez które często
gubisz sens wypowiedzi. Posiadasz też interesującą umiejętność pisania ciągle o
tym samym, ale innymi słowami. Prawda, to znaczy, że masz całkiem bogaty zasób
słownictwa, ale z drugiej strony jest również nużące. Długie, zawiłe
konstrukcje zdaniowe przytłaczają czytelnika. Czasem proste zdania są lepsze
niż te długie i skomplikowane.
Szczerze
mówiąc, pomysł na opowiadanie jest interesujący, ale element fantastyczny oraz
element tajemnic rodzinnych trochę giną i bledną, ukryte za fasadą
weltschmerzowatych rozmyślań bohaterki „och, tak bardzo nie mogę się dogadać z
moją rodziną, taka jestem nieszczęśliwa!”. Co gorsza, zdaje się, że inni
bohaterowie (mam na myśli szczególnie Wojtka), mają praktycznie takie same
problemy jak Milena. Wiem, że kłopoty rodzinne miały w tym opowiadaniu wyjść
bardzo serio, ale powielanie ich w przypadku każdego innego bohatera sprawia,
że wszystko staje się irytujące i przewidywalne. O ile główną bohaterkę
poznajemy dzięki temu całkiem nieźle, o tyle świat przedstawiony wyraźnie na
tym cierpi. Niedopowiedzenia są fajne do momentu, w którym zaczynają
przeszkadzać w odbiorze historii.
Szczerze
mówiąc, nie mam pojęcia, co wystawić. Trójka byłaby w pewien sposób krzywdząca,
natomiast czwórka zdecydowanie postawiona na wyrost. Powiedzmy, że trzy z dużym
plusem.
Ocenę, przyznaję, jedynie przeskanowałam wzrokiem, ale nie mogę się powstrzymać: DZIĘ-KU-JĘ za wytknięcie ludzkości tego przeklętego ubierania. Za każdym razem, gdy widzę takie "ubrałam na siebie", otwierają mi się w kieszeni maczety i zaczynam odczuwać zew krwi. A widzę to, niestety, często; natomiast obecność takiej wstawki w ocenie tekstu sprawia, że czuję, iż mam do czynienia z osobą kompetentną. Co z kolei zdarza się boleśnie rzadko.
OdpowiedzUsuńWrzucam do linków i idę skanować dalej.
Czy tylko u mnie nie widać pierwszego gifa? ;(
OdpowiedzUsuńNie tylko. Choć u mnie na komórce wydać, ale na laptopie już nie.
Usuń