Miejscówka
przyzywającego: Trzy klejnoty
Przedwieczna: Orszula
Tak
jak obiecywałam na początku, wędruje do ciebie pięć Pomiocików, chociaż nieco
wybrakowanych, oraz nagroda specjalna za pojawienie się mackowatego potwora w
części… piątej, tak, tak. Mackę podaj, mackę podaj, mackę podaj, bracie, nam!
Przedwieczna: Orszula
Z góry zapowiadam, że skoro „Trzy
klejnoty” zostały nazwane powieścią, to jako powieść będą też w pewnym sensie
oceniane. Od razu zastrzegam, że niniejsza ocenka bardzo szybko przerodziła się
w rant i to do tego dość chaotyczny. Jeszcze jedno – powieść jest bardzo
nierówna. Każda kolejna część jest coraz lepsza, a od części piątej właściwie
nie mam się do czego przyczepić. Zaczynamy bowiem od poziomu średniego,
kończymy zaś na naprawdę solidnej i godnej wszelkich pochwał rzeczy. Dlatego
większość uwag będzie kierowana pod adresem pierwszych czterech części.
Wińcie Nanshunyo, ona to sprawiła. Ale i nic dziwnego, „Trzy klejnoty”
powstawały w przeciągu kilku lat, więc to zrozumiałe, że tak styl, jak i
konstrukcja świata (mój konik) uległa znacznej poprawie. Będę to zaznaczać
jeszcze wielokrotnie, wybaczcie. Tym niemniej, wychodzę z założenia, że
pierwszym częściom przydałby się lifting w celu wyrównania poziomu. Po
liftingu… Och, po liftingu powieść nie będzie się nadawała na bloga. Za dobra
jest, skubana.
I tak, całość dostanie pięć
Pomiocików z kilkoma urwanymi mackami. Macka gratulacyjna, Nanshunyo! Bo, niech
mnie Wódz sierpem i młotem przez łeb zdzieli, jeśli łżę, wciągnęło mnie.
Bagienkowata ta powieść w najlepszym tego słowa znaczeniu. Wciąga mimo pewnych
problemów z przejrzystością.
Ostrzeżenie: poniższa ocena
zawiera dużą ilość overthinkingu i czepialstwa. Porzućcie nadzieję, którzy tu
wchodzicie…!
Zanim przejdę jednak do
sedna sprawy, zacznę od technikaliów, czyli tego, czego oceniać się wzdragam,
ale muszę, muszę…
Nie wiem, na ile obecna
forma graficzna wynika z ograniczeń onetu, ale podejrzewam, że dałoby się
wymodzić coś bardziej zachęcającego. Ale nie o wrażenia estetyczne tu idzie.
Otóż zdziwi się zapewne ten, kto jeno rzuci okiem na stronę główną, ale na
blogu znajdują się także wcześniejsze dzieła Nanshunyo. Skąd wiem, skoro nic na
to nie wskazuje ani w spisie treści, ani gdziekolwiek indziej? Ha! Oszukiwałam,
bo dowiedziałam się tego z komentarzy i z notki odautorskiej, zresztą w
zgłoszeniu też coś takiego było sygnalizowane. A po cóż o tym mówię? Otóż
pomimo tego tajniaczenia się na wierzchu pozostała dość wyraźna wskazówka w
formie tramwaju, który co jakiś czas pojawia się w nagłówku. A że o ile wiem, w
uniwersum Trzech Klejnotów tramwaje nie jeżdżą, musiała być ku jego pojawieniu
się jakaś ważka przyczyna. Do czego zmierzam? Radzę albo dostosować nagłówek i
całą szatę graficzną do klimatu cokolwiek bardziej fantastycznego, albo też
wyciągnąć wcześniejsze utwory na wierzch i sporządzić dla nich oddzielne spisy
treści (lub przynajmniej zasygnalizować ich istnienie). A najlepiej w ogóle
przeprowadzić się z Trzema Klejnotami na blogspot, przy okazji dokonując też
solidnego liftingu.
Zastanawia mnie jedna rzecz.
Skoro spis treści powstał na moją prośbę, to jak ktokolwiek poruszał się po
Klejnotach wcześniej? Mówię o nowych czytelnikach. Odnoszę bowiem wrażenie, nie
wiem, czy słuszne, że autorka zdobyła sobie wierne grono czytelników, możliwe,
że jeszcze przed rozpoczęciem Trzech Klejnotów i na skutek tego nie zadbała o
to, by uczynić swój blog przystępnym dla zabłąkanych wędrowców. Wysokie bariery
wejścia na blogu to zło, o ile ktoś chce, by jego dzieło zdobywało sobie
popularność.
Sam spis treści był robiony
na szybko, wkradł się więc, co zrozumiałe, pewien błąd. Część czwarta zlała się
z częścią trzecią. Drobnostka. Tak od siebie dodam, że dzielenie powieści na
części, rozdziały i jeszcze podrozdziały nieco przeraża i o ile miało sens przy
pisaniu na bieżąco (chociaż odniosłam wrażenie, że autorka raczej starała się
mieć spory zapasik tekstu do publikacji), to przy ewentualnym liftingu radzę
posklejać rozdziały w całość. Chociażby po to, by nie straszyć czytelnika, a
przede wszystkim po to, by trochę ułatwić mu życie. Niektórzy lubią sobie
otwierać wszystkie rozdziały na raz – chciałam to zrobić i ja – ale zajmuje to
jakiś wiek i trochę. Więc jeśli da się to jakoś skrócić, to wypadałoby.
Zwłaszcza, że rozdziały nie są jakieś specjalnie gargantuiczne i po połączeniu
nie powinny być zabójcze.
Co tu jeszcze…? Technikalia,
technikalia. A tak. Dzieją się jakieś podejrzane rzeczy, jeśli chodzi o edycję tekstu.
Do rozdziału Dolina (cz.1) w części III tekst jest niewyjustowany, pisany dużą
czcionką i wygląda, cóż, niechlujnie. Na samym początku coś też nie gra przy
polskich znakach. Nagle w części 2 Doliny pojawia się justowanie i odstępy,
a czcionka się zmniejsza (może trochę nawet za bardzo). Zmiana na lepsze,
nie da się ukryć, ale znowu wychodzi brak dbałości o nowego czytelnika.
Wypadałoby poprawić tamte rozdziały. Jest też problem z odróżnieniem notek
odautorskich od samego tekstu, zwłaszcza w pierwszej wersji edycji. Dalej
czcionka zmienia się jeszcze wielokrotnie, z mniejszej na większą, z większej
na mniejszą, z czegoś arialopodobnego na TMR… I nie zawsze są to zmiany na
lepsze i z sensem. Konsekwencji w tym względzie brak.
Jest też coś, co mnie bardzo
boli, a co pokutuje od części I po VII. Zapis dialogów.
Część I:
-Właśnie.
Jak się miewa twój szanowny tata?
-Dobrze. Zdrowie i bystrość umysłu mu dopisują, jak zwykle.
-Dobrze. Zdrowie i bystrość umysłu mu dopisują, jak zwykle.
Część IV:
-Ale…
-Nie chcę tu
zostawać ani minuty dłużej, rozumiesz?! – warknęła Strażniczka. Wojownik
skłonił głowę.
-Jak sobie
życzysz, pani – szepnął, przerażony tonem głosu Crystal.
Część VII:
-Jesteśokrutny.
-Jestemdobrym
obserwatorem – poprawił ją Sędzia. – W końcu musimy być znawcamiludzkich dusz,
aby wykonywać swoje obowiązki.
DywizBrakspacjiWyraz. Boli. I
nie jest tak, że jest to jakiś sporadyczny błąd. Nie. To reguła. Wszystkie
dialogi zapisane są w ten sposób. Naprawdę nikt nie zwrócił na to uwagi? Nie na
dywiz nawet, ale na brak spacji? W ostatnim cytacie pojawia się natomiast coś
jeszcze. Mianowicie, w siódmej części wyrazy nagle zaczynają się sklejać. Ponoć
jest to wina onetu, tak mi przynajmniej powiedziano, ale trzeba by się temu
przyjrzeć.
Warto by też zwrócić uwagę na interpunkcję w dialogach. Zdarza się bowiem,
że mamy do czynienia z brakiem kropek tego typu:
-A
wy dokąd? Lekcja dopiero się zaczęła – Strażnik wskazał na rudą akolitkę.
Albo kropek i dużych liter, jak w poniższych przykładach.
Ten akurat błąd zdarza się dość często, radzę się odkurzenie ogólnych zasad „dialogowania”.
-Auć!
– akolitka chciała odskoczyć.
-Dziwne
wrażenie – akolitka ostrożnie wstała. – Tak jakbym słyszała kilkanaście osób
mówiących jednocześnie.
-Spróbuję
– młodsza z Kronikarek powoli usiadła, zsunęła nogi z łóżka i podniosła się, trzymając
się ściany.
Ogólnie rzecz biorąc, dialogi są do przejrzenia pod
względem zapisu, tak graficznego, jak i interpunkcyjnego. Zdarza się w tekście i
brak przecinków, ale raczej sporadycznie, niemniej jednak przydałoby się zrobić
ogólną betę, chociażby dla spokoju sumienia.
A, jeden zwrot kazał mi się zatrzymać przy nim na dłużej:
-Nie trzeba
się bać – szepnął mag. – Tym razem wyjdziesz z tego bez szwanku. Obiecuję.
Mówiącym to magiem jest Opal. Kobieta. Coś mi się nie
widzi takie jej potraktowanie.
Przyznam, że długość dzieła mnie przerosła i dlatego najpierw omówię to, co
mnie boli i co mi robi w sensie ogólnym, a dopiero potem zajmę się szeroko
pojętym czepialstwem poszczególnym, które wielkiego znaczenia i sensu nie ma.
Styl. Och, ten styl. Nudna będę i powiem, że styl, jak i wszystko inne, też
ulega znaczącej poprawie. W pierwszych częściach przeładowany zdaniami
pojedynczymi, co chwilami sprawia wrażenie, jakby tekst był rwany i suchy,
mniej więcej od części czwartej nabiera barw. Nie żeby wcześniej nie było
wszystkich potrzebnych epitetów – są.
Tyle że… Porównałam sobie pod względem opisowo-językowym epizod polowania na
maga-niemowlaka i na Macka-Damaro. Przy tym pierwszym „kamera narratora”
koncentruje się głównie na postaciach i pełzającej dookoła magii, przy drugim
jej obiektyw łapie szczegóły i szczególiki otoczenia, a wydarzenia są o wiele
lepiej osadzone w otoczeniu, które zaczyna aktywnie oddziaływać na przebieg
akcji. Ten problem koncentracji na samych postaciach i ich działaniach (niestety
nie emocjach, ale o tym później), jest widoczny i w samej konstrukcji tekstu. W
częściach wcześniejszych narrator nie ma specjalnie wiele do roboty i
leniuchuje straszliwie, pozwalając na powstawanie przyprawiających o ból zęba
dłużyzn dialogowych. Dialog-dialog-dialog-dialog, zero komentarza, czasem nie
wiadomo nawet, kto, co, jak, gdzie i dlaczego mówi. Nie jest to reguła, ale
zgaduję, że w momentach „rozpisania” autorka wszystkowiedząca i wszystkowidząca
po prostu się zapomniała. W ogóle sam narrator też ewoluuje. O ile z początku
zauważał minimum emocji i szczegółów, to w ostatnich częściach zauważa wszystko
– czyżby dorastał wraz z powieścią? Wydaje się, że wyszło mu to na dobre, bo w
części piątej chrzęszczą pod stopami skorupy i pękają od gorąca skórki owoców.
Dbałość o szczegół idzie tak daleko, że pamięta się nawet o tym, że przy
czołganiu się raczej nieprzyjemnie szorować nagimi kolanami o kamień. Wyjątek
stanowią opisy gór, podejrzanie dobre i plastyczne. Czyżby wynikało to z
osobistych przeżyć i doświadczeń autorki? Nagle pojawiają się też retrospekcje.
Ruby wspomina lekcje i komentuje, że nigdy nie udało jej się zrobić tego czy
owego, postacie mówią o swojej przeszłości – skąd to się wzięło? Nie mam
pojęcia, ale chcę więcej. I adres dostawcy! Stąd też bierze się po przeczytaniu
całości wrażenie, że autorka buduje świat… do tyłu. Ciężko jest bowiem czytać
smakowity opis Vanavi czy Irsu wraz z odpowiednim tłem (szlaki kupieckie,
klimat, historia) i uwierzyć, że Zamek nie doczekał się podobnego traktowania. Znienacka
wyskakują też informacje na temat Bractwa, które nie współgrają, a nawet czasem
przeczą temu, czego dowiedzieliśmy się wcześniej.
„Trzy klejnoty” od początku były mocno nastawione na dialog – bohaterowie
lubią sobie pogadać, co zrobisz, zresztą w ten właśnie sposób przedstawiany
jest świat i rządzące nim mechanizmy, co się bardzo ceni. Ale i jakość tego
przedstawienia się zmienia – krótki kurs poglądowy Dvynysa na temat magów i
magostwa jest naturalny, smakowity i na miejscu. Szkoda, że nie dostajemy na
początku czegoś podobnego na temat Strażników. Kwestia budowania Bractwa i
sposób jego działania jako organizacji to coś, co poruszę dalej. Sądzę jednak,
że ze względu na takie a nie inne umiejscowienie w fabule Bractwo po prostu nie
miało szczęścia i nie doczekało się
kompleksowego opracowania lub też ze względu na ówczesne braki
warsztatowe nie zostało przedstawione w konsekwentny sposób.
Jak już wspomniałam, powieść dialogiem stoi. Przyznam bez bicia, że dialogi
te czyta się naturalnie i lekko, może chwilami nawet aż za lekko. Doceniam
bardzo fakt, że bohaterowie nie boją się porzucać trochę mięsem i ochoczo
komentują różne sytuacje odpowiednim emocjonalnie do tego celu językiem. W
wąskim gronie też są cokolwiek bardziej wyluzowani. W mordę, pozwólcie, że
zacytuję Kathryn! Dobre to jest. Dobre bardzo. Widać też, że autorka stara się
zróżnicować sposób mówienia poszczególnych bohaterów, co jednak początkowo nie
do końca jej wychodzi. Brakuje troszkę stylu oficjalnego, ale to nic.
Zróżnicowanie to przy wprowadzaniu gwary zdaje się w pierwszych częściach dość
wymuszone, ale już podobny zabieg w obozie renegatów zastosowano w sposób o
wiele bardziej płynny i naturalny. Poprawa warsztatu, nic innego. Podobnież jest i z rozmowami
pomiędzy bohaterami. O ile rozmowy Opal ze Strażniczkami w drodze do Moniwu są
ciutkę chropowate i niezbyt wciągające, ot, coś mówią, ale nie słychać w tym
specjalnie emocji i współoddziaływania na siebie poszczególnych postaci, to już
przy polowaniu na Macka-Damaro grupa nawija całkiem zgrabnie i to nie tylko o
rzeczach dziejących się tu i teraz. Ale do tego przyczynia się też przydające
naturalności tło konwersacji. Jedzenie łakoci? A dlaczego nie? Dlatego tak uderza podczas podróży do Moniwu
brak opowieści o
podróżach i osobistych przeżyciach i po prostu o durnotach, śpiewanie i takie
tam. W wyprawie mackowej i po niej nie brak elementów humorystycznych, nawet
takich, które nie dotyczą głównej grupy bohaterów. Wypłata, czyste łóżko i
kobietki? Ten świat żyje, hurra!
Nie do końca podobają mi się zapisy czegoś, co nazwę
slowmotionem. Chodzi o przemyślenia bohaterek odgrodzone mnożącymi się
wielokropkami. O ile ten chwyt ma sens na przykład wtedy, gdy ktoś przypomina
sobie urywki rozmów, to w środku akcji jest ciut… tani. Motyw zapisanych
kursywą i odgrodzonych wielokropkami uderzeń serca czuć pretensjonalnością.
Poza tym kto tak naprawdę liczyłby w takiej sytuacji uderzenia serca?
Często-gęsto pojawiają się eksplozje i biel, zwykle w połączeniu. Trochę to
razi, podobnie jak nagminne użycie słowa „ochłapki”. Ochłapy już raczej,
zresztą to dziwne, że każden jeden Strażnik wyraża się tak samo. Dlaczego nie
nędzne resztki czy okruchy magii?
Konstrukcja bohaterów jest zastanawiająca. Bohaterowie poboczni z części
piątej, szóstej i siódmej, spełniający właściwie podobną rolę co Strażnicy,
którzy odkryli maga-niemowlę, to jest głównie popychający akcję do przodu
(Elente i mieszkańcy Irsu, Isaiah, także Anemoe), są postaciami kompletnymi.
Mają jakąś przeszłość, tło kulturowe, mają rodziny i miejsce pochodzenia, ba,
nawet opis mają. A biedny Samir opisu nie dostał. W ogóle Strażnicy zostający w
Zamku oprócz Milii i Anzela oraz do pewnego stopnia Nikha’ena to takie
non-entities, już wojownicy (Diaman, Igmar) wzbudzają większe emocje i
sympatię, są też lepiej zbudowani. A, Sil się jeszcze wybija. Brak jest po prostu
w pierwszych czterech częściach dopracowania bohaterów pobocznych. Wystarczy
porównać Codię i Strażniczki towarzyszące Opal i Kathryn do Moniwu. Akolici z
grup Anzela i Opal też nie doczekali się imion. Tymczasem przyjaciele Damaro,
chociaż giną praktycznie natychmiast, są w miarę rozpoznawalni. Viera jest żywą
kobietą, Coven też nagle z randoma, który właściwie wyróżnił się tym tylko, że
Kathryn go chciała przygwałcić, robi się pełnokrwistą postacią. Pojawia się też
w pierwszych częściach problem językowy. Mamy Strażników i Strażniczki,
wojowników mamy też – wszyscy oni często określani są za pomocą swoich
funkcji zamiast jakichś cech szczególnych, co wprowadza zamęt w momencie, gdy
na miejscu jest takowych osobników sztuk dwie i więcej.
Zatrzymałam się nad sprawą imion. Mamy na przykład Anzela, Milię, Opal,
Samira i Kathryn – to imiona mniej więcej o podobnym brzmieniu. Z drugiej
strony wychnął nam Nikha’en, który musi chyba pochodzić z daleka, chociaż
nigdzie nie jest to powiedziane. Ale obok tego widzimy angielskie w wymowie imię Ruby,
córkę Kelafa i Nairy. Może więc Rubin? Jeśli już Kelaf uparł się nazywać córki
od kamieni szlachetnych, to mógł to robić dosłownie. To tłumaczenie, że Crystal
znaczy w starożytnej mowie kryształ, jest troszkę niezgrabne. Czy starożytna
mowa to angielski? Mam nadzieję, że nie chodziło o menaw… To znaczy samo
Crystal jest w porządku, po prostu uzasadnienie troszkę zgrzyta. Damaro
natomiast i jego koledzy mają imiona dobrane z mniej więcej tej samej grupy, co
się bardzo chwali.
Co do konstrukcji psychologicznej, o ile Crystal jest troszkę
kukiełką-laleczką, to już Opal awansowała na pełnokrwistą bohaterkę. Muszę
przyznać, że o ile mag-niemowlak nie był specjalnie straszny, dorosły mag,
który pojawia się i znika też specjalnych emocji nie wywoływał (napisany jest
dobrze, po prostu unosi się nad nim czarna chmura wieszcząca nieszczęście, co
czyni go dość przewidywalnym), to scena z nieobecną Opal prowadzącą za sobą
Ruby w celu odczarowania Macka wprowadza nastrój grozy.
Chwali się też to, że bohaterowie giną sobie radośnie bez względu na
sympatię czytelników. Muszę przyznać, że śmierć Diamana była zaskakująca, za co
autorka punktuje bardzo wysoko. Było mi go autentycznie żal.
Ubodła mnie jedna rzecz, na którą mam straszliwą alergię
– speshfulność bohaterek. I nie chodzi nawet o fakt, że wszystkie trzy siostry
są potężne ponad miarę, nie chodzi też o to, że Opal jest magiem, bo po
pierwsze, wszystkie dostają w kość od życia, a po drugie, ich moc jest
uzasadniona, jeśli wierzyć wnioskom Opal na temat pochodzenia magów. Nie,
lampki ostrzegawcze zapaliły mi się w innym momencie. Na zebraniu Rady Milia
mówi, że nikt nie zdobędzie się na podniesienie mizerykordii na Opal, że
Żołnierze nie dadzą rady jej zabić, bo… bo to przecież Opal. Względy praktyczne
względami praktycznymi, te porusza potem ktoś inny, ale to przecież jest
Bractwo, które sobie wesoło dryluje umysły, wygasza (czytaj: torturuje i
okalecza) swoich, zamiata pod dywan kobiety w ciąży oraz usuwa (ekhu)
nieprawomyślnych Żołnierzy. Opal nie jest ich towarzyszem broni, którego znają
od lat jak łyse konie, przy tym od razu wyłamuje się z ogółu mocą, dlaczemuż to
miałaby im drgnąć ręka? Kto jak kto, ale Milia nie powinna podminowywać w ten
sposób morale, to raz. A dwa, mordowanie Opal mogłoby im się nie spodobać, lecz
cóż z tego, gdy są to Żołnierze, twardzi i szkoleni do zabijania?
Została do omówienia jeszcze mapka i encyklopedia. No i motywy muzyczne,
ale na ten temat się nie wypowiadam, chociaż mogłyby być podane w jakiś
bardziej elegancki sposób. Mapka jaka jest, każdy widzi. Ładna może nie, ale
rzeki płyną w tę stronę, w którą powinny, w miarę to po ludzku wygląda,
aczkolwiek radziłabym przy okazji zrobić nieco czytelniejszą kopię. I wyjaśnić
sprawę Karstu. Karstenu. Karstemu. Ta ostatnia wersja jest literówką wyłowioną
z encyklopedii, tym niemniej problem jest. Literówek zresztą kilka się w
tekście przyczaiło, zwykle są to połknięte końcówki, ale i tak jest ich mało,
jak na tak długi tekst. Na mapce mamy Karst, natomiast samo królestwo nazywane
jest Karstenem. Jak to tak? W tekście też raz pojawia się Karst (zwłaszcza w
pierwszych częściach – czyżby brak wyklarowania tej kwestii na tym etapie?),
raz Karsten, innym razem znowu Kars, ale to ostatnie jest nazwą miasta. W
każdym razie warto uporządkować nazewnictwo.
Encyklopedia. Można by ją jakoś uporządkować i przejrzeć pod względem poprawności
językowej, pozbyć się literówek, ale to furda. Spis treści i szybka beta
załatwiłaby sprawę. Inną sprawą jest, jaką rolę spełnia owa encyklopedia.
Encyklopedia, słowniczek czy cokolwiek w ten deseń powinno w kreacji świata
pełnić rolę pomocniczą. Podstawowe informacje powinny być (i są zresztą z
powodzeniem) wplatane w tekst w taki sposób, aby wyglądało to w miarę
naturalnie – czy to w dialogi, czy to w narrację. Tutaj mamy akurat do
czynienia w większości z przekazywaniem informacji poprzez rozmowy bohaterów,
co się bardzo chwali. Informacje poboczne i pomocnicze mogą tkwić w
encyklopedii, pamiętać należy jednak o tym, że są czytelnicy, którzy do takowej
nie zajrzą, choćby ich wołami ciągnięto, to raz, ci, którzy zajrzą, raczej nie
będą tego robić przed przeczytaniem samego tekstu, to dwa, no i oczywiście
kreacja świata powinna być w znacznym stopniu zawarta w tekście, nie zaś w
materiałach pomocniczych. To trzy. Obawiam się jednak, że gdybym najpierw nie
przeczytała encyklopedii, to jakość odbioru byłaby o wiele gorsza. Bo o ile
rzeczywiście informacje te pojawiają się prędzej czy później, to często
robią to później, a i to w okrojonej wersji. Nie żeby nie dało się czytać. Da
się, jeszcze jak. Po prostu po zobaczeniu tego, co znajduje się w encyklopedii,
a co mogłoby się znaleźć w tekście robi się człowiekowi trochę żal i może się
poczuć trochę zniechęcony, zanim doczyta do części piątej i szóstej. Na przykład
metal z Kass’Wraa jest wspominany parę razy, zanim w tekście pojawi się
wzmianka o jego właściwościach, chociaż wystarczyłoby głupie wtrącenie. Widać
po encyklopedii, że autorka ma przemyślane nawet tak drobne szczegóły i to
sporo wcześniej (daty w encyklopedii), ale długo-długo nie popisuje się nimi w
tekście, chociaż, u licha, ma do tego prawo! Takie rzeczy za wyjątkiem podstaw
zostały upchnięte w encyklopedii. Zaczynają się więc czytelnikowi o apetyciku
zaostrzonym encyklopedią marzyć epickie opowieści o dalekich krajach i inszych
inszościach, do których autorka ma przecież pole – siostry bowiem z racji
takiego a nie innego wychowania mogą spokojnie pytać, pytać i jeszcze raz
pytać, co wypadłoby całkiem naturalnie, a czytelnikowi jakoś od samego początku
zarysowało świat. Pewne szczegóły można upchnąć we wzmiankach czynionych przez
doświadczonych przecież strażników – to naturalne, że ludzie rozmawiają o
różnych dziwnych rzeczach… Chociażby i o duchach, dlaczegóż by nie. A właśnie,
w co właściwie wierzą Strażnicy? Deis (zgaduję, że bóstwo-stworzyciel) pojawia
się dopiero w części piątej. Niech w Zamku pojawiają się egzotyczne towary z
dalekiego Issgabu! Albo pieśni z Liwady. Niech Nikha’en tłumaczy się ze swego
egzotycznego imienia (bo i skąd tam ten apostrof?) i mówi z akcentem (problem
akcentu pojawia się przy renegatach w siódmej części – wcześniej niestety nie
za bardzo), niech dziewczęta wychowane w lesie, tfu, górach, dziwią się
miejscowym obyczajom, niech będzie słychać różne akcenty i widać różne typy urody. Ale dopiero w szóstej
części słyszymy o przesądach wśród Strażników (wzięcie mizerykordii zmarłego –
to akurat można by przesunąć na czas polowania na niemowlaka lub zaraz po). Bractwo
ma zasięg ogólnotemmijski, skoro jego ramię sięga do Liwady! Tym niemniej świat aż do piątej części wydaje się ciut…
pusty? Strażnicy, bo kto jak nie oni, powinni mieć spore pojęcie o świecie i
być dość obyci. Wiemy, że jest gdzieś jakiś Archipelag, ale dziewczęta, chociaż
ich matka stamtąd pochodzi, nie wydają się odczuwać różnic kulturowych. Zamek,
teoretycznie dość kosmopolityczny, wcale taki nie jest. Dopiero od piątej
części świat zaczyna się zapełniać i to od razu w naprawdę ciekawy sposób.
Szlaki handlowe, historia Vanavi, naprawdę dobry opis Kars, ba,
pojawiają się nawet rządzący (chociaż z polityką nadal ciut słabo, ale to już
osobista zachciewajka Orszuli) – to wszystko, czego brakowało wcześniej. W
szóstej mamy już Irs i różne kupieckie rody, krótko mówiąc, społeczeństwo! Winię
trochę za ten stan rzeczy zamknięcie fabuły pierwszych czterech części w
obrębie Zamku i różnych gór, w części piątej i szóstej nagle wychodzimy poza
ten zamknięty krąg i voila! Od razu wkracza jakaś geopolityka, jakaś historia,
ba, nawet kultura. Ale i w kwestii magicznej coś się od piątej części zaczyna
wyjaśniać. Już wspominane są kroniki, już się tłumaczy, co i po co magowie. I
tłumaczy się fajnie i naturalnie. Już pojawia się tajny język i z nami zostaje.
Już Opal wspomina, że konwersowała ze Strażnikami w bibliotece w innych
językach – tuście się schowali, moi kosmopolityczni Strażnicy! Już różnice
językowe i charakterystyczne dla poszczególnych rejonów ubiory. Magija. Czarna
i pełzająca magija po prostu. Dziwna sprawa, ale Vanavi jest opisane tak przez
bohaterów, jak i przez narratora lepiej niż Zamek. Powiem tak: gdyby autorka
nie udowodniła, że potrafi, kiedy chce i to jeszcze jak potrafi, to bym się
absolutnie nie czepiała. Ale potrafi. Pamięta nawet o tym, że Dvynys powinien
mówić w menawie, że kalendarze się różnią - za to maceczką pogłaszczę miłośnie.
I dlatego tak strasznie mi żal tych czterech pierwszych części…
Tego wszystkiego absolutnie nie wymagałabym od powieści słabej, ale „Trzy
klejnoty” mają potencjał być naprawdę dobre. Tak, mam kręćka na punkcie kompletnej
kreacji świata. Wiem. Ale ostrzegałam.
A teraz będę robić to, co Orszule kochają najbardziej: czepiać się i
komentować. Może nie we wszystkich przypadkach słusznie, ale jakieś
nielogiczności się wyłapie. Krótko mówiąc, będę wymieniać, co mi na duszy leży
i co w oko wpadło. Po prostu wrzucę tu to wszystko, co powiedzieć chcę, a czego
nie udało się zawrzeć powyżej. Część uwag jest straszliwie subiektywna i nieco
bezsensowna, niech mi Nanshunyo wybaczy. Większość będzie się tyczyć pierwszej
i drugiej części, głównie dlatego, że same w sobie są po prostu…
najnudniejsze. Potem akcja się rozkręca
i nie ma się ciągot do czepialstwa, a od piątej części (nudna jestem z tą piątą
częścią, prawda?) już w ogóle. Ostrzegam, że mocno czepiam się Bractwa i zasad
jego funkcjonowania. Taki pet-peeve, pardon my French.
Zacznijmy od prologu, bo i tu mi coś zgrzytnęło. Naira nigdy nie widziała
chmur. Przepraszam, nie wierzę. Załóżmy, że trzymano ją w zamknięciu albo, że
jej rodzinna wyspa jest jakoś magicznie przed chmurami osłonięta, nie takie się
rzeczy zdarzają. Ale z portu, nawet jeśli lądowali w Delo, do Złych Ziem jest
kawał drogi, poza tym zakładam, że wcześniej dość długo płynęli statkiem. W to,
że niebo było cały czas szare, jak twierdzi Naira, po prostu nie wierzę. Chyba
że zimą. Ale to nie zima, bo wesoło rosną sobie paprocie, a jaszczurki
wygrzewają się na kamieniach.
Sam prolog jest sympatyczny, nawet infodump na temat Złych Ziem się
znalazł. Plus za dobranie odpowiedniego drzewa – buki są tu bardzo na miejscu.
Natomiast atak dziwnych zwierząt jest ciut niedopracowany. Jeśli te mutanty
były na tyle duże, że ich łby były na wysokości głowy Nairy, to po byciu
przygniecionym z rozbiegu przez takiego stwora Kelaf by tak się lekko nie
wykaraskał, nawet jeśli jego stwór z racji posiadania skrzydeł był lżejszy
(inny układ kostny czy coś tam). Zadrapania od pazurów to też nie w kij
dmuchał, ale bardziej martwiłabym się żebrami na przykład. Albo choćby
stłuczeniami. Tymczasem Naira przytula Kelafa, ten nawet nie piśnie, ani słowa
o opatrywaniu ran, a przecież nie wiadomo, co na takich pazurach siedzi, toż to
mutant jakiś, pierwszą rzeczą powinno być oczyszczenie skaleczeń, bo a nuż
jakaś dziwna substancja w nich się znajdzie… I może jakieś opatrywanie tam
było, ale najpierw para sobie ochoczo rozmawia. Dziwne to.
Coś nie gra też w kwestii ceny Klejnotów. Kelaf wie o nich zadziwiająco
dużo. Wie, że należy je trzymać w ołowianej szkatułce (i skąd niby taką
posiada?), wie, że w Zamku chętnie je kupią, ale nie ma pojęcia, ile mogą
kosztować i wycenia je tak nisko? Oj, coś mi się tu nie klei. Później
przekonujemy się, że Rustan także nie za bardzo ma pojęcie o cenie kamieni. Rustan, człowiek przecież obyty i kupiec. Zresztą skoro chyba żadnym
sekretem nie jest, że Klejnoty są mocno cenne, to Kelaf powinien wiedzieć, że
raczej starczy na „młotek, piłę i siekierę. I jakiś dobry nóż,
albo i dwa. -I kilka igieł do szycia – przypomniała mu Naira. – Przydałby się
też duży, mosiężny rondel, bo gliniane naczynia szybko się niszczą. Może
jeszcze trochę płótna na koszule…” To Naira może być w tej kwestii naiwna, w
końcu pochodzi z daleka. Tak samo, gdy kupcy wracają. Kelaf dowiaduje się, że
Klejnoty były warte pięćset sztuk złota, co według Rustana jest sumą
niebagatelną, ale nie za bardzo ma pojęcie o cenach rzeczy. Poza tym Schee,
kochany, rozumiem włóczenie ze sobą w celu uprawiania handlu obwoźnego takich
rzeczy jak nożyczki, igły czy inne drobiazgi. Noże na przykład. Ale siekiery i
młotki? Ciężkie to, a i u okolicznego kowala się taniej zaopatrzyć można. I
kołyskę jeszcze włóczy. Ale to imperatyw, wybaczam.
Pojawienie się Schee pociąga za sobą pewien problem. Otóż
obaj panowie są kupcami, to wiemy. I obaj są w ten sposób określani przez
narratora, co, gdy są razem, może być nieco mylące.
Rustan prosi Schee o zachowanie sekretu w sprawie
przejazdu przez góry. Zakładam, że eskortę też zaprzysiągł, ale nawet jeśli, to
potem okaże się w rozmowie z Iashą, że przez czternaście lat tylko Rustan i
Schee jeździli tą trasą. Oj, nie chce mi się wierzyć. Potwory potworami, ale
pewnie śmiałków by się trochę znalazło, a sekretu (chociażby przez to, że trasa
jest krótsza) nie utrzymasz, nie da rady. Ktoś by się prędzej czy później
wygadał, bo gwarantuję, że konkurencję szybko zastanowiłoby, jakim to cudem
chłopcy tak szybko się przemieszczają.
Jak na pierworódkę z małym doświadczeniem, to Naira jest
dziwnie pewna siebie. Rozumiem wyrzucanie męża za drzwi, chociaż w tych
okolicznościach nie do końca, ale mogłaby mu przynajmniej kazać zostać w
zasięgu głosu. Na wszelki wypadek. Składam to jednak na jej naiwność i troskę o
stan psychiczny męża. Albo coś takiego.
W rozdziale Opal (cz.1) Rustan mówi „Wow”. Rustanie…
Coś ten cały handel Klejnotami uprawiany radośnie przez
Rustana jest ciutkę dziurawy. Niby Strażnicy wiedzą, gdzie są kamuszki, wolnego
rynku nie ma, zalew podróbkami im też nie grozi, nie jest też tak, że mają w
Zamku tych świecidełek za dużo, skoro Sytmos żałuje utraty Klejnotów, a po
wypadku z Ayel Sędziowie czują ulgę na wiadomość, że przynajmniej kamień nadaje
się do użytku. Więc jak to jest? Przecież spokojnie mogłoby Bractwo wysyłać na
poszukiwania normalnych ludzi, nie Strażników, skoro wiadomo, że potwory ich
nie lubią. Albo przynajmniej dogadać się po ludzku z Kelafem. Ale nie. Na
pierwszy rzut oka to nielogiczne ze strony Bractwa. W części trzeciej okazuje
się, że Klejnotów się i owszem, szuka, potem nawet w Złych Ziemiach. Hmm,
czyżby potwory naprawdę były takie straszne? Dalej utrzymuję, że żołnierzy
można by spokojnie tam wysłać.
O ile buki były na miejscu, to zbieranie orzechów i
jagód, gdy jest wczesna wiosna, troszkę nie do końca. Orzechy zbiera się
duuuużo później, wiosną to nawet zielonych nie będzie. Zeszłorocznych orzechów
też nie, zjedzą je zwierzęta i ptaki. I nie, te dzieciaki nie są za małe do
ciężkiej pracy. Nie, kiedy nad rodziną wisi widmo głodu. Priorytety! Zresztą od
biedy da się jeść i młode pędy sosny. Te już raczej są, Kelaf się myli.
Razi trochę nazywanie Rustana młodym kupcem w momencie,
gdy Crystal jest już nastolatką. On się chyba nie starzeje. Crystal zaś
przeszkadza rozporek w długiej spódnicy. Rozporek to zapinane rozcięcie
(oczywiście w tych realiach nie na suwak). Więc jeśli już, to przeszkadza jej
rozcięcie albo sama długość spódnicy. Rozporek raczej nie. Dalej jest też o
tym, że Crystal wyrzuciła swoje rozpadające się sandały. W górach sandały to
średnio przydatne obuwie. Zresztą prościej już uszyć jakieś skórzane trzewiki.
Zaś skracanie spódnicy jednym szarpnięciem może być ciut trudne, tym bardziej w
momencie, gdy nie ma się podparcia i praktycznie wisi nad przepaścią, ale
sytuacja była stresowa, załóżmy, że się da.
To teraz dygresje nie na miejscu. Nie mogę się powstrzymać.
Same Klejnoty strasznie mi się kojarzą z materią z FFVII, ale nie w tym rzecz.
Mianowicie opowieść Iashy o magach i ich wieżach coś czuć Pratchettem i
Czarodzicielstwem. Co nie jest rzeczą złą, wręcz przeciwnie.
Biedny, biedny Rustan. Nie dość, że mu odgryźli rękę, to
jeszcze w tak dziwny sposób. Piesowiewiór odgryza mu ją w przelocie i to na
czysto – z kości zostaje odłamek. A Rustan wcale nie ląduje na ziemi, chociaż
teoretycznie powinien. Przeciwnie. Stoi, jęczy, a potem się zatacza na pień.
Mutant mutantem, ale takie odgryzanie ręki z kością w locie to nie taka prosta
sprawa, zwłaszcza, że trzeba to zrobić błyskawicznie i przy okazji nie
przewrócić nadgryzanego delikwenta. Może gdyby chodziło o wyłamanie ze stawu…
Chociaż to górski mutant, wszystko jest możliwe. Poza tym nikt Rustanowi tej
ręki nie obwiązał – on krwawi z tętnic, krew tryska strumieniami. A jednak
stwory zdążą obgryźć kości, a Rustan będzie żywy. Dziwne to. Zwłaszcza że… w
piątej części kwestie medyczne przedstawione są dość dobrze. O epizodach
pooparzeniowych i dziwnych wannach się nie wypowiadam – to trochę inna
kategoria.
Siekiera
Kelafa zaczyna się tępić – naprawdę? Naostrzenie siekiery takie znowu
niemożliwe nie jest, nie trzeba od razu kupować nowej.
Kupcy
nie przyjechali, co oznacza, że ponoć szlak zaczął porastać trawą. Załóżmy, że
wcześniej chodziły tam cztery karawany wte i z powrotem w roku. A choćby i
osiem. Trawie się od tego nic nie stanie, ten szlak to chyba symboliczny. Chyba
że metaforycznie zarastał. Poza tym Opal nie lubi widoku krwi i zabijanych
zwierząt? Kto to oprawia w takim razie? Dlaczego ona ma problem z łowieniem
ryb? Przecież to dziecko nie powinno, ba, nie może mieć takich oporów, biorąc
pod uwagę jej wychowanie. Poza tym przeskok przeskokiem, ale cztery lata bez
kupców to dość długo, by się tym zainteresować i zbadać sprawę. Coś musiało się
stać. Kelaf powinien się tym zainteresować wcześniej.
W
Zamku tymczasem… Ech, w Zamku. W rozdziale Deyen (cz.2) mamy zamiast akolitki
akolitę, ale potem jest już dobrze. Staram się nie zauważać literówek, ale ta
mnie jakoś zatrzymała.
A
teraz sobie miłośnie wspomnę o encyklopedii. I o Harrym Potterze. Bo dlaczego
nie. Otóż Harry, jak to Harry, wykazuje zero zainteresowania otaczającym go
światem, taki już z niego bohater. No i Crystal tak samo. Mamy wspomniane
stygmaty i pamięć krwi, mamy Sędziów i nowe życie, mamy hierarchię Strażników,
ale Crystal nic nie interesuje. I czytelnik też niestety, biedny, nie wie
jeszcze, o co w tym wszystkim chodzi. A przecież jakim problemem byłoby
podpytać Deyen o pewne rzeczy, chociażby po to, by poczuć się w najmniejszym
nawet stopniu panią sytuacji? I jaki piękny pretekst do infodumpu… Ale nie.
Cóż, ja zajrzałam do encyklopedii, więc wiem, co i jak. Bohaterka takiej
możliwości nie ma. Później Opal nie ma już tego problemu i zadaje pytania,
zresztą przy niej Zamek wydaje się bardziej... żywy? W każdym razie lepiej
skonstruowany. I ludzie też zaczynają przy niej mówić na temat. Cóż, uznam, że
taka już natura Crystal. Ale szkoda. Rozumiem zamierzenie, ale to naprawdę może
zniechęcać czytelnika.
Bardzo
nienaturalnie wypada rozmowa z Tamirą tuż po pasowaniu. Dostajemy wyjaśnienie
czegoś, co Deyen i Crystal powinny wiedzieć od lat. Dziewczęta sprawiają
wrażenie, jakby nie wiedziały, kto i za co dostaje się do Rady, chociaż
przecież żyją od lat w tym systemie. Z Tamirą zaś Crystal nie rozmawia o tym, o
czym powinna, mianowicie o siostrach i ich losie. O tym konwersuje z Deyen.
Zresztą czy Tamira może tak z dnia na dzień dać Crystal straż i wyrazić zgodę
na wyjazd? O żadnych dalszych konsultacjach mowy nie ma. Poza tym Bractwo
cierpi ponoć na ostry niedobór akolitów, więc czemu, skoro wiadomo od dawna, że
siostry Crystal mogą być potężne, pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował
przez tyle czasu?
Dlaczego
właściwie biednych akolitów nędznie się karmi? Powraca to po raz kolejny, a
przecież czysto teoretycznie młodziki powinny mieć niezłe wydatki energetyczne,
choćby ze względu na używanie magii podczas lekcji. Energia to energia,
podejrzewam, że ma to jakiś związek. Więc i karmić się ich powinno niezgorzej.
I chociaż uwaga o siedzącym trybie życia może i ma jakiś sens, to jednak nie do
końca chce mi się w to wierzyć. Nie uczą zresztą akolitów szermierki? Jazdy
konnej? Czegokolwiek, co ćwiczyłoby koordynację oko-ręka i refleks? Nawet
wytrzymałościówkę by mogli robić, dlaczego nie? W końcu skądś tych Żołnierzy
brać muszą, co szkodzi, by szkolić wszystkich akolitów przynajmniej na tyle, by
byli w miarę kompetentni? A tymczasem Opal, dziecko dość wysportowane, dostaje
nagle kolki po roku w Zamku.
Jeszcze
coś, co nie jest może błędem, ale co mnie zastanowiło. Dlaczego Crystal rzuca
karczmarzowi monety? Powiedziałabym, że tym powinna się zająć eskorta. Crystal
niby nie opuszczała Zamku, wcześniej pieniędzy nie znała, więc nawet jeśli dano
jej pieniądze, to powinna się nad tym na chwilę zatrzymać, tymczasem wygląda to
jak odruch.
Igmar
jest dość podejrzany. Raz, że jest dziwnie śmiały, jak na pierwszego lepszego
wojownika (chociaż dowódca go nawet upomina, za co plusik). Czyżby nasz
wojownik nie wiedział, co mu grozi? Zdaje się, że to nie tajemnica. Dwa, coś za
dużo wie o stworach. Niby Strażnicy w góry nikogo nie wyprawiają (za wyjątkiem
wyprawy po Rustana), skąd więc ta wiedza? A może jednak wyprawiają. To Crystal
powinna być lokalnym specem ds. potworów.
Jakoś
dziwnie też wygląda sprawa dowódcy (Diamana), a raczej jego bezimienności.
Nawet później, gdy już się wybija jako samodzielna postać, długo-długo nie
poznajemy jego imienia, dopiero w scenie kary. Tu wojownik, tam wojownik, tu
Igmar, tam dowódca. Mylące to trochę.
Sytuacja
u sióstr w chatynce też ciut zastanawiająca. Po pierwsze, szyby w oknach?
Naprawdę? Wichura wybiła szyby… Kupić szkło by mogli teoretycznie, dlaczego
nie, stać ich. Ale czy by kupili? Nie jestem przekonana. Zresztą nawet jeśli,
to zawsze pozostają okiennice, które dziewczyny na pewno mogłyby jakoś
pouszczelniać. Ale deski niech będą, dlaczego nie. Poza tym piec byłby raczej
ostatnią rzeczą, która zaczęłaby się sypać. Czekanie na pierwsze zioła też jest
podejrzane. Te dzieci żyją z dala od cywilizacji, powinny mieć zapasy różnych
naturalnych lekarstw, ba, całe pęczki, zwłaszcza, że przy suszeniu ziół powinna
być jeszcze matka. Nie rozumiem też zachowania Opal:
-Czemu
nie wzięłyście tych ubrań? – zapytała z wyrzutem. – Miałyście całą skrzynię
dobrych sukienek, a chodzicie w łachmanach?
-Opal nie pozwoliła – Ruby pokręciła głową. – Powiedziała, że to twoje rzeczy i będą czekać, dopóki nie wrócisz.
-Opal nie pozwoliła – Ruby pokręciła głową. – Powiedziała, że to twoje rzeczy i będą czekać, dopóki nie wrócisz.
One
spaliły łóżka. Spaliły łóżka, a nie nosiły ubrań po siostrze. Jest sentyment i
jest głupota. A te dziewczyny akurat powinny być diablo praktyczne.
W
ogóle podoba mi się zachowanie Opal po przyjeździe Crystal w góry i w czasie
podróży do Zamku, a i sama Opal w porównaniu do Crystal wypada dużo bardziej
naturalnie, jeśli chodzi o skutki mieszkania w górach. Czyżby poprawa
warsztatu? W każdym razie jest o wiele bardziej prawdopodobna psychologicznie. Chociaż
odnoszę wrażenie, że Crystal po prostu ma taki paskudny charakterek. I dlaczego
Crystal namówiła siostrę na zdjęcie wisiorka w drodze? Czyżby nie pamiętała, co
się stało, gdy zdjęła swój? Niezbyt to rozsądne. Poza tym po przyjeździe do
Zamku Crystal nie przedstawia sióstr Deyen, traktuje je raczej jak zwierzaczki.
Czy to zamierzony zabieg? Zresztą Ruby przy Radzie zachowuje się jak
zwierzątko, ale zrzucam to na jej moc manipulacji emocjami. To jest diablo potężne
i to Ruby, nie Opal czy Crystal powinna być celem zabiegów Rady.
Zastanawia
mnie wzmianka o zakupie koni dla dziewcząt. Co jak co, ale luzaki panowie
eskorta powinni ze sobą prowadzić. Chociażby dlatego, że przecież Crystal
dobrze wiedziała, że koni w górach nie ma, a jakoś wrócić trzeba, zresztą nawet
i bez tego… Chyba, że luzaki zostały zaserwowane potworom w charakterze
kolacji.
W
trzeciej części w końcu zaczynamy dowiadywać się czegoś więcej o Bractwie i
tym, co robią. Polują na dzikich magów i jakoś zapewniają dobrobyt (?), chociaż
jak to się odbywa w praktyce, nie wiadomo długo-długo, tak naprawdę dopiero
przy Anemoe (i nie żeby potrzebne było konkretne wytłumaczenie wcześniej, ale
można by to jakoś zasygnalizować – na przykład, że Strażnicy-Rezydenci
uratowali/wyleczyli kogoś tam i ten ktoś jest wdzięczny Bractwu, oferuje im
gościnę, takie tam; albo można by spotykać poza Zamkiem wygaszonych, którzy z
pewną pomocą Zamku prowadzą z powodzeniem sieć biznesów i wspierają swoich
protektorów; ktoś może wspominać o paskudnym życiu Rezydenta na zapadłej
wioseczce, gdzie, o nieba, musiał sam sobie gotować, a psy szczekały spod ogona
i w ogóle podróże z eskortą to pełen luksus). Hmm, zaczynam sobie kojarzyć
heroldów z Valdemaru i inkwizytorów Piekary. Dzikie skojarzenia są dzikie. Mamy
też niby jakiś podział i funkcje, ale dopiero w trakcie trzeciej części coś się
zaczyna z tego wyłaniać, a i to dość słabo. I aczkolwiek o ile popieram zasadę
show, don’t tell, to czasem warto dodać trochę tell, don’t show, a właściwie
tell and show. Tutaj mamy głównie show. Tell zaś w ogranicznym stopniu. I to
jest dobre, zwłaszcza w scenach praktycznoklejnotowych (końcowe rozdziały
części II) i w części V, gdzie przy okazji Ruby dostajemy w końcu przekrój
przez strażnicze frakcje, ale utrzymuję dalej, że króciutki kurs przygotowawczy
na temat Strażników jako takich przydałby się czy to Crystal, czy to Opal zaraz
po ich przybyciu do Zamku albo i w drodze (Opal). I byłby całkiem uzasadniony,
bo w końcu dziewczyny pochodzą z takiej głuszy, że nie wiedzą za bardzo, kto
zacz, więc pytać mogą, a nawet jeśli nie pytać, to ktoś powinien im szybko
pewne podstawowe informacje podać. Tak, powtarzam się. Ale cóż ja zrobię, że mi
to po głowie chodzi? I w czwartej części dopiero zaczynamy dostawać odpowiedzi
na niektóre pytania, a potem informacje wyskakują nam znienacka aż do części
szóstej. Ciut za późno. A przecież spokojnie Crystal mogłaby spytać Deyen na
przykład o czarne peleryny Żołnierzy. Bo dlaczego nie? Tymczasem odnosi się
wrażenie, że do hierarchii Bractwa dokładano w miarę potrzeby. Nawet jeżeli tak
nie było, w co wierzę, to po prostu tego nie widać. I nie jest ważne, co wiedzą
dziewczyny. Po prostu czytelnik gubi się w tym wszystkim, a Bractwo wychodzi na
taki kadłubek, który jest, bo być musi na potrzeby fabuły, ale na pełną organizację nie wygląda. Nie lubię Lackey, ale przyznać jej trzeba, że potrafi
przedstawić system, w którym żyją jej bohaterowie. To jest ich codzienność, a
czytelnik powinien mieć w tę codzienność pewien wgląd. Dvynys serwuje Opal
krótki kurs na temat magostwa i to jest świetne, i na miejscu. Coś podobnego
powinni też dostać Strażnicy.
Dalej
zastanawia mnie też sprawa statusu Strażników. Niby ludzie się ich boją, niby
się rozstępują, niby milkną i przyglądają się ze strachem (i to w Karstenie,
czyli tam, gdzie widok Strażnika powinien być rzeczą w miarę normalną, jeśli
Strażnicy rzeczywiście wychodziliby do ludzi jako Rezydenci), ale jednak
mogliby zaczepiać pannę ze zbrojną eskortą i w towarzystwie Strażniczki? Nie
sądzę. Zwłaszcza, że ten strach sięga tak daleko, że brak chętnych na służbę u
Strażników, a przecież muszą to być nieźle opłacane stanowiska. Więc jak to
jest? W ogóle długo ciężko ustalić, patrząc po samym tekście, co właściwie
robią Strażnicy w praktyce. Pierwsza wychodzi dyplomacja, ale bez kontekstu, no
i rzezanie magów. Tak naprawdę aż do szóstej części nie mamy też do końca
pojęcia o wszystkich frakcjach, chociaż przecież dziewczyny żyją w tym systemie
na co dzień. A i kolejne rzeczy na temat życia i roli strażników wyskakują dość
późno. Rezydenci? Poszukiwacze? Ruby jakoś nie wydaje się rozważać losu
Strażniczki-Rezydentki, odnosi się też wcześniej wrażenie, że Bractwo lubi
trzymać swych członków blisko (żeby ich kontrolować). Jeśli rezydentura byłaby
czymś normalnym, to mieszkańcy Karstenu nie reagowaliby raczej aż tak
ekstremalnie na obecność Strażników. Chyba, że owi Rezydenci gnębią miejscowych
ponad miarę, ale w to raczej wątpię. No, zależy to jeszcze od tego, jaki zasięg
ma i na jakim poziomie odbywa się ta rezydentura. I w szóstej części nagle
okazuje się, że Rezydenci bywają nawet Radnymi, a tak w ogóle to odpowiadają za
rewiry. Dlaczego więc żadna panna akolitka nie wspomina nawet o takim losie? O
powrocie w góry i zamieszkaniu w chatynce takiej jak za młodu? Choćby i Crystal
w żartach z Deyen, że nigdy w życiu? Zresztą jeśli Rezydenci sobie wesoło
rezydentują, to po co Isaiah załatwia sprawę potwora z Radnymi osobiście? Czy
ta sprawa nie powinna przejść przez kanały oficjalne od Rezydenta do Rady? Czy
Bractwo jest aż tak paskudnie wredne, że władcy muszą stawać na apel? Jakoś nie
odnosi się bowiem wrażenia, że Isaiah robił w Karsie coś specjalnie ważnego, co
koniecznie wymagałoby jego obecności. Jeszcze a propos Rezydentury, co
oznaczają przejściowe kłopoty Bractwa dwieście lat wcześniej? Czy chodzi o to,
że ostatni mag wytłukł Strażników i trzeba było ściągać kadry?
Sama
Rada i Sędziowie w pierwszej rozmowie z młodszymi siostrami napisani są dobrze,
zaczynają też być ciut… przerażający, co stanowi preludium do dalszych wydarzeń
ze strażnikami. Sprawia to, że całość jest spójna i uzasadniona, w dalszych
częściach sygnalizowane jest subtelnie, że źle się dzieje w państwie duńskim,
frakcje się może nie zwalczają, ale niespecjalnie lubią, a w ogóle jakieś zuo
tutaj pełza. Co się chwali, bo nie ma nic gorszego, niż diabeł wyskakujący z
pudełka bez żadnego ostrzeżenia, ot, na potrzeby popchnięcia fabuły dalej. Tyle
że nie, bo jakoś w połączeniu z tym, co się w Zamku dzieje (pranie mózgów,
zabijanie ciężarnych, usuwanie niewygodnych elementów) Rada jest cokolwiek mało
ekstremalna, a widzimy jej przecież sporo. Sprawiają trochę wrażenie deus ex
machina. Dostajemy też stopniowo kolejne próbki możliwości Strażników, na tyle
zróżnicowane i ciekawe, że mniej więcej wiadomo, co taki Strażnik może. Tylko
kłuje, oj, kłuje ten brak bliższego określenia funkcji Strażników w szerzej
pojętym społeczeństwie. Crystal poza Zamkiem zajmuje się wyszukiwaniem
Klejnotów dla bractwa. Czyli nic nowego i nic ponad standard. W drugiej części,
gdy wyjaśnienie w tej materii byłoby jak najbardziej na miejscu, jakoś go brak.
Wychodzi potem polowanie na magów (i na potwory, choć to raczej nieczęste
przypadki), ale oprócz tego Bractwo wydaje się odizolowane i straszliwie
elitarne. Kwestia Rezydentów sobie. Skądś musi się brać reakcja ludzi na
Strażników, dwieście lat to nie w kij dmuchał, do ludzi wychodzić muszą i coś
robić. Poza tym okazuje się, że Strażnicy zawsze podróżują z silną eskortą.
Jeśli rzeczywiście mają taki respekt, to właściwie dlaczego? Przy okazji mówi
to nam tyle, że heroldami z Valdemaru to oni nie są i służby publicznej na
stanicach i placówkach nie pełnią. A jednak potem w piątej części się
okazuje, że po okolicy stoją chaty Rezydentów, chociaż nic o tym wcześniej nie
wiadomo, mimo że nieraz mówi się o perspektywach akolitów. Więc jak to jest?
Niespójne to jakieś. No Jedi, jak nic. Tylko na co im ta ciągła eskorta… Czyżby
lud tak bardzo ich nienawidził? Czy obawiają się wysłanników jakiegoś obcego
mocarstwa? Jakiego? Czy mamy wojnę? Na te pytania nie znamy odpowiedzi i znać
nie musimy, ale gdybyśmy znali, zarysowałoby to sytuację geopolityczną. Bo na
razie państwa sobie jakieś są, ale tak troszkę w próżni funkcjonujące. Coś
takiego nie obchodziłoby może wieśniaków, ale młodzież strażniczą? Samych
Strażników? Toż to potęga, siła, było nie było, się licząca. Zamek powinien być
rozpolitykowany, że hej. A przynajmniej powinno się wspominać o obcych
mocarstwach. Za to nagle w piątej części (no dobrze, było to sugerowane w
encyklopedii) okazuje się, że Bractwo praktycznie za nic sobie ma majestat
obcych władców. I to nie jest tak, że akolici i akolitki by o tym wysokim
statusie nie wiedzieli (a Crystal nie za bardzo zdaje sobie z tego sprawę zaraz
po pasowaniu, Opal w czasie swojej wycieczki do Moniwu już bardziej). Akolici w
ogóle są jacyś mało poinformowani o… czymkolwiek. Biedni są po prostu. Nie
wszystko muszą wiedzieć, ale wydają się nie posiadać praktycznej wiedzy o
organizacji, w której żyją. Brak też konkretnego określenia statusu Rady (i jej
faktycznych zadań) wobec reszty Strażników. Załóżmy, że akolici jednak wiedzą,
to tylko siostry chorują na początku na ostry klapkooczopotteryzm. Czytelnik
też niewiele wie. A wiedzieć powinien…
Strach
ludzi można tłumaczyć faktem, że Strażnicy wesoło grzebią sobie w cudzych
umysłach i to bez większych oporów moralnych. Ale czy wszyscy wiedzą o takiej
możliwości? To by wiele tłumaczyło. W każdym bądź razie, jeśli nie jest to
przez ludzi wkładane pomiędzy bajki, znaczy to, że Bractwo nie dba o PR i
mogłoby spokojnie nosić czarne peleryny i chichotać złowieszczo. Zaraz…
Żołnierze noszą czarne peleryny. Dobrze, przesadzam, ale zasady współżycia
Bractwa z szerzej pojętym społeczeństwem Temmy jakoś mi umykają. Przy tym
dziwnie lekko akolici przełykają ogólnozamkową kontrolę myśli. O ile jest to do
pewnego stopnia zrozumiałe przy tych, którzy rozpoczęli naukę w dzieciństwie,
to już Crystal albo Opal powinna mieć widoczne opory natury moralnej. I Opal
nawet je ma, chociaż chyba podświadomie, ale nie jestem pewna, czy wynika to z
natury jej talentu, czy z zastanowienia się nad zasadnością takiego
postępowania. Chyba z tego pierwszego, bo powszechną w Zamku telepatię i brak
prywatności siostry łykają dość lekko. Nie ma bowiem nakreślonych żadnych zasad
(oficjalnych czy nieoficjalnych) posługiwania się tym talentem. Sędziom wolno
drylować głęboko, to wiemy, ale fakt, że Strażnicy tworzą telepatyczną sieć,
powinien mieć wpływ na ich zachowanie. Chociażby poprzez uczenie akolitów, że
do obcego umysłu trzeba zapukać, a ciche grzebanie w cudzych głowach jest be.
Inaczej mamy do czynienia z prawem silniejszego, co jest mocno niepokojące.
Ingerencja w cudzy umysł przedstawiona jest jako zła, ale tylko w najbardziej
ekstremalnych tego przejawach, przez resztę czasu problem moralny nie istnieje.
A siostry mogłyby tak pięknie pokazać tę kwestię – w końcu dorastały poza
Zamkiem.
W
ogóle problemy natury moralnej wychodzą dopiero później. Opal i Crystal
przeżywają śmierć niemowlaka, nikt się też nie rwie do mordowania matek magów –
co oznacza, że jest to w tym systemie moralnym złe. A jednak jakoś się mało
słyszy na temat trzeciej drogi. Kto jak kto, ale Opal powinna pomyśleć o tym
wcześniej, nie zaś dopiero wtedy, gdy sama jest w tej sytuacji. Ot, chociażby
po śmierci maga-niemowlaka. Szok szokiem, ale bohaterowie w ogóle zdają się nie
dostrzegać problemu, o ile nie dotyczy on ich osobiście. Co jest ludzkie, ale…
Każe się zastanawiać, jakie właściwie cechy są uznawane przez Sędziów za
niepożądane. Uuu, powiało złem. Na czyste zło zaś Bractwo jest za bardzo, cóż,
nieporadne.
Lekcje
przedstawione w pierwszych częściach są dość sztampowe – magia, magia, magia.
Wzmianki o tych ciekawszych pojawiają się dopiero w retrospekcjach Ruby. A
szkoda. Zresztą, czego właściwie uczy się akolitów poza posługiwaniem się Klejnotami? Pisania, czytania, matematyki, jakichś podstaw, ale to są przyszli
dyplomaci i lekarze! Czyżby zaczynano ich brać w obroty dopiero po dwudziestym
roku życia? Przecież Milia jako pięćdziesięciolatka czuje się staro ze względu
na Stygmat, można się więc domyślać, że co silniejsi Strażnicy nie żyją
specjalnie długo… Walki też się ich za młodu nie uczy, o teorii magii (poza
podstawami), przetrwaniu w dziczy i nie w dziczy (Żołnierze i Rezydenci) czy
etyce nie wspomnę. To trochę bez sensu, zwłaszcza, że w takiej sytuacji ciężko
wybrać dalszą ścieżkę kariery. Akolici mają też mizerną wiedzę o Bractwie i
jego roli. Czy to po prostu siostry opuściły zajęcia? W ogóle grupa rówieśnicza
zarysowana jest dość słabo. Jest… Anzel, Deyen (która szybko znika z akcji) i
jacyś inni, zwykle znienawidzeni, ale nie wiadomo za co. A przecież epizod z
Ayel pozwalał mniemać, że czegoś się jednak dowiemy o życiu młodzików.
Tymczasem kamerka pokazuje nam tyle z życia Opal w szkole, ile tego wymaga
ruszenie akcji z miejsca i niewiele więcej. Boli to, że akolici niewiele wiedzą
o podstawowym celu Bractwa czyli walce z magami. Gdyby wiedzieli, byłoby to
widać po siostrach, mielibyśmy też do czynienia z konfliktem typu:
Opal=mag=lokalny odpowiednik Antychrysta. Tymczasem magów się Strażnicy boją,
ale dopiero wtedy, gdy przychodzi się im z nimi zmierzyć i wiedzą już, że
śmierć blisko. Jakoś oni sobie muszą tych męczenników hodować, a na pewno nie
robią tego na etapie nauki. Gdzie te opowieści o tym, jak to dzielny oddział
przynieśli w pudełku od zapałek, ale ze zwycięstwem? Gdzie portrety dawnych
heroicznych Strażników? Nikt nie wspomina o przeszłości oprócz okazji, gdy jest
to wymuszane przez rozwój akcji. Dlaczego?
Może warto by jakoś w drodze do Moniwu podszkolić akolitkę i to nie tylko w
praktyce (bariera). Samir powinien starać się przywiązać do Skarbników swoją
wymarzoną rekrutkę. Kathryn też nie powinna mówić Opal o wszystkim dopiero po
fakcie – w czasie drogi można by subtelnie przygotować dziewczynę na widok
dziecka, bo inaczej… No właśnie dzieje się to, co się stało. Przecież Strażnicy
(i Żołnierze, których jakoś się hartuje psychicznie) powinni być szamanami
umysłów na poziomie zaawansowanym, tymczasem zdaje się, że wszyscy oblali
egzamin z manipulacji. Samirowi można to ewentualnie wybaczyć, w końcu jest
Skarbnikiem, chociaż szefem…
Rada
morduje własnych Strażników i nie jest to specjalnie tajne – Nikha’en mówi o
tym akolitce. To, że się otwarcie grozi wygaszeniem (które boli jak diabli), to
inna sprawa. Elitarne stowarzyszenie samo sobie hoduje renegatów. Kontrola
myśli, usuwanie niebezpiecznych elementów… Każdy usunięty to pięciu jego
bliskich znajomych z żalem do Bractwa. Nie żeby Bractwo nie powinno tego robić
– niech robi. Tylko niech się o tym nie mówi. Z drugiej strony brak właściwie
oprócz zwrotu siostro/bracie-w-mocy jakichkolwiek działań mających na celu
silniejsze przywiązanie akolitów/Strażników do Bractwa. Akolici jedzą gorzej i
chodzą po ścianach ze strachu i respektu przed Strażnikami (scena w jadalni),
zdają się też być bardzo słabo poinformowani, jeśli chodzi o działalność Bractwa
i jego cel. Anzel i Opal jakoś nie mają takich odruchów, biorąc pod uwagę ich
wycieczki po nocy i interakcje ze Strażnikami. Dlaczego? Czyżby młodzież była
mocno dyscyplinowana we wczesnym dzieciństwie? Zresztą Bractwo samo sobie
nawarzyło piwa, praktycznie hodując renegatów na własnej piersi i stąd ucieczka
Ruby (bez większych oporów, przyznajmy). O PR też Bractwo nie dba. Nie rozumiem
zasad funkcjonowania Bractwa jako trwałej, silnej organizacji, ot co. Może
gdyby Opal dostała lekcję poglądową… O, z jednej strony nieprawomyślnych
Żołnierzy się zabija, z drugiej Kathryn, która nie jest zbyt stabilna i raczej
nie jakoś straszliwie fanatyczna, zamiast zostać odesłana na emeryturkę gdzieś
na zapiecek, dostaje protezy z Klejnotów, prawdopodobnie wartych dla Bractwa
więcej niż jej życie. Zakładam, że to ze względu na jej status weterana walki z
magiem. W ogóle Żołnierze pozwalają sobie na dość dużo względem akolitów, ale i
w ogóle niespecjalnie wydają się być solidarni względem Bractwa. Mamy więc
wyłamujący się aparat kontroli w postaci Sędziów i dość niezależną zbrojną
rękę. Raaaadoooo… Rada w ogóle niby knuje, śluby planuje, ale jakoś… Nie wiem,
nie czuć tej Rady nieszczęsnej jako ważnego dla fabuły i żywego podmiotu.
Konflikt wewnętrzny, kryzys, ktoś tam powinien wziąć się w garść i pobawić w primus
inter pares. Na pewno nie jest to Milia, „twarz” Rady.
Ciutkę
razi długość (a raczej krótkość) pierwszej rozmowy na temat zniesienia
celibatu. Odnosi się wrażenie, że ta dyskusja miała już miejsce, jednakże jakoś
lekko to przechodzi. Mało politykowania…
Nie
wiem, czy ta maniera nadawania imion postaciom dopiero po pewnym czasie jest
właściwa. Z jednej strony to dobrze, że nie dostajemy od razu życiorysem między
oczy, z drugiej jednak bywa to nielicho męczące, a przy większej ilości
bohaterów tej samej płci jest też mylące.
Troszkę
dziwne moim zdaniem jest zakładanie z marszu, że powodem zrenegacenia się jest
kobieta i nieszczęsny celibat. Który do piątej części nie doczekał się w
tekście uzasadnienia (w encyklopedii i owszem) i który jakoś szybko w drugiej
części został odwołany. A szkoda, bo dyskusja z infodumpem mogła być z tego
nielicha. Ale o czym to ja? A tak. Z pewnością istnieje jeszcze milion innych
powodów zrenegacenia się (i istnieje, jak się potem przekonujemy), biorąc pod
uwagę, w jaki sposób Bractwo funkcjonuje. I większość, podejrzewam, jest dla
niego o wiele mniej wygodna. Więc na miejscu Strażników nie zaczynałabym
podpuszczać renegata w ten sposób. Sprawa celibatu jest mętna. Tradycje
tradycjami, ale Samir plecie na ten temat trzy po trzy. Mamy stowarzyszenie,
które tapla się w mistyce, zapewne posiada także tajny uścisk dłoni i pięć ton
zapomnianej wiedzy, której strzeże jak smok. Nie wierzę, że Strażnicy
bezmyślnie poddają się regułom, dużo logiczniejsze byłoby, gdyby wiedzieli,
skąd się biorą dane zwyczaje (bo wbito im to do głowy w czasie długich zimowych
wieczorów), ale je sobie na przykład lekceważyli, bo to w końcu zakurzone tomy,
ot, niech się w tym Kronikarze orientują, nam to po nic. A nie jest tak, że
powodu nie ma (przekonanie o pamięci krwi może być mniej lub bardziej
prawdziwe, ale jest), bo dzicy magowie jakby istnieją. Dwieście lat z okładem
to nie jest aż tak długo, by zapomnieć o sprawie, zwłaszcza, że wcześniej tacy
delikwenci bawili się z powodzeniem w terraforming. Tak przy okazji i
niechcący… Ale mimo to twierdzi się, że nie wiadomo konkretnie, jak przeszłe
pokolenia sobie z nimi radziły, a już w piątej części Samir uspokaja panny, że
przecież są uzbrojeni przeciwko magom w wiedzę poprzednich pokoleń. To jak to
wreszcie jest? Zaginęła ta wiedza? Nie zaginęła? Siedzą Kronikarze na książkach
i tradycjach jak smok na skarbie czy nie siedzą?
Mag.
Coś bardzo-bardzo niebezpiecznego. I
zgaduję, posiłkując się encyklopedią (i Czarodzicielstwem), że biorą się takowe
istoty ponoć ze związków zawieranych przez Strażników. Więc jeśli panuje takie
przekonanie, to po licho odwoływać celibat, a jeśli odwoływać, to tak lekko i
bez większych scysji? I jeszcze do tego dawać przyzwolenie na związek Opal ze Strażnikiem,
co jeszcze teoretycznie zwiększałoby prawdopodobieństwo otrzymania maga? Chyba
że to program eugeniczny, który ma na celu jego uzyskanie, inaczej zdaje się to
czystym idiotyzmem ze strony Bractwa. Niby się podejrzane o noszenie magów
matki usuwa wraz z problemem, ale to rodzi pytania, zwłaszcza jeśli Strażniczki
zaczną masowo zachodzić w ciążę. Wszystkich nie znikniesz. Po co więc
ryzykować? Reakcja Covena na plany względem Viery jest normalna, więc coś
takiego to wręcz proszenie się o rozłam wewnętrzny. Dziś Viera, jutro
Strażniczki. Złowrogie to Bractwo, zresztą to było widać już przy drylowaniu
mózgów wojownikom, ale decyzja o odwołaniu celibatu jest coraz mniej logiczna.
Wszystkiego też nie skontrolujesz, coś się zawsze prześlizgnie. Poza tym, są
inne możliwości rozwiązania problemu i w związku z tym, postępowanie Bractwa
odnośnie sióstr mnie dziwi. Wszystkie trzy mają rzadkie, potężne umiejętności,
które w przypadku Opal od razu nie współgrają z pozornym rozmiarem (siłą?)
Stygmatu. Do tego dorzućmy niecodzienne okoliczności rozwijania się tego daru
(Klejnot wygłuszający) i cuda-wianki, jakich większość Strażników nie jest w
stanie powtórzyć. Oj, Rada, Sędziowie czy kto tam jeszcze powinni się bliżej
przyjrzeć dziewczętom, czy to za ich zgodą, czy podstępem. Jeśli ilość akolitów
się zmniejsza, to tym bardziej panowie i panie decydenci powinni być
zainteresowani mechanizmem działania talentów. Cóż prostszego niż poddać Opal
badaniom, wmówiwszy jej, że niecodzienność daru i fakt noszenia Klejnotu może
się odbić na Ruby? Opal dobrze wie, że zabawa z Klejnotami może się źle
skończyć, przy tym obawia się o siostrę… Oj, Bractwo, Bractwo, jakżeś ten
Karsten zdominowało? I oczywiście za błędy się płaci. Samir ma rację, Strażnicy
są głupcami. Magostwo wyjść wcześniej nie musiało, ale też nikt go nie szukał.
A jeśli rzeczywiście panuje przekonanie, że pamięć krwi Strażników jest jakoś
powiązana z dzikimi magami, to trzy talenty takiego rozmiaru i rozpiętości
powinny zapalić lampki ostrzegawcze. Opal od razu się domyśla, skąd się biorą
magowie. Dlaczego to jest takie odkrywcze? Jeżeli ta teoria jest prawdziwa, to
jeśli prowadzi się jakiekolwiek badania nad liniami, to powinno już
dawno wyjść, że kobiety w okolicach Zamku i w pobliżu złóż Klejnotów mają
szansę urodzić maga. I nigdy, nigdy nie wspomniano by na Radzie o wydawaniu
Opal za Nikha’ena. Jeśli coś takiego już wyszło, ale zostało utajnione (bo
Kathryn pierwszy raz o tym słyszy), to Rada przecież powinna o tym wiedzieć. I
Żołnierzy pod jakimś pretekstem celibat dalej by obowiązywał. A nie obowiązuje,
to wiemy.
Jeśli
Dvynys ma rację i spadek liczby urodzeń spowodowany jest tym, że wszystkie
magiczne linie wyłowiono i zduszono celibatem, to jego odwołanie ma sens. Ale w
takim wypadku tendencja spadkowa trwałaby od kilku przynajmniej pokoleń i
Bractwo powinno rozpracowywać mechanizm pamięci krwi i hodować Strażników już
wcześniej. W takim wypadku jest o wiele za późno na dyskusje. Tylko, że Dvynys
przeczy sam sobie – niby wszystkie linie wyłapano, ale potencjał jest w każdym
człowieku (co potwierdza fakt, że każdy może uruchomić świecący Klejnot Damaro).
Gdyby tak było, licznik urodzeń obdarzonych nie zatrzymał by się na zerze.
Statystyka. Zakładam, że na tym etapie Strażnicy potrafią wyłapywać znaczną
część kandydatów. Zresztą przy takim spadku urodzeń (osiem sztuk? Zero?)
logicznym byłoby wstrzymać się nieco z wygaszeniami. Może ktoś zauważa, że
jakoś w ostatnich latach Sędziowie złagodnieli, chociaż Nauczyciel mówił, że za
czasów jego młodości… Ewentualnie Rada chce zniszczyć własną organizację. Bo
ponoć wygaszenia odbywają się co tydzień, a urodzeń jest tyle, ile jest.
Bractwo wykończy się samo, nie ma rady. Magowie mogą wyciągnąć leżaczki i
sączyć drinki, przyglądając się tej cudownej polityce. Liczby mówią same za
siebie.
Szok
Crystal po pierwszym zabójstwie (niemowlę) jest naprawdę dobry, z tym tylko, że
jak na Radną, to ona jest zadziwiająco mało twarda. Cały ten awans jest mocno
podejrzany, zwłaszcza, że Rada wydaje się dość złowróżbna, a Crystal nie
wygląda na kogoś specjalnie dobrze poinformowanego. Mam nadzieję, że cała ta
sprawa awansu będzie jakoś uzasadniona. Bo logicznie rzecz biorąc, ciało
zarządzające (z mniejszym lub większym powodzeniem) Bractwem powinno się
składać z osób, które swoje odsłużyły (w tym celu pewnie przepycha się także co
bardziej doświadczonych i zasłużonych Skarbników czy Kronikarzy, tak by
interesy wszystkich frakcji były zabezpieczone) i które są świadome sekretów
Bractwa. No i których lojalność nie pozostawia nic do życzenia. Crystal jest,
chociażby ze względu na swój późny start i przez to mniejszy stopień
indoktrynacji oraz obecność młodszych sióstr-akolitek, wyjątkowo złym
kandydatem, chyba że rzeczywiście na mięso armatnie. Jej lojalność zresztą,
biorąc pod uwagę propozycję ucieczki przedłożoną Opal, pozostawia wiele do
życzenia. Ewentualnie może to pachnieć próbą podporządkowania sobie większości
najsilniejszych kandydatów, zanim zrobią to Sędziowie. Tak czy inaczej, cały
konflikt pomiędzy Sędziami i Radnymi, który został zaznaczony w encyklopedii i
który jest subtelnie sygnalizowany co jakiś czas, to poważna sprawa. Sędziowie
to aparat kontroli, więc biedna Rada rzeczywiście musi być nielicho zdesperowana.
Do czego zmierzam? Otóż jeśli ten konflikt istnieje na tyle, że mówi się o nim
głośno (a się mówi), to wśród akolitów (a nie już pasowanych Strażników) powinna
trwać niezła kampania rekrutacyjna, a Opal ze swoimi barierami telepatycznymi
powinna być pierwszą pozycją na liście rekrutacyjnej Rady. Chociaż
najcenniejszą zdobyczą jest Ruby… O której jest jakoś podejrzanie cicho w
trzeciej części, powraca dopiero w czwartej. A szkoda, bo perspektywa dziecka,
którym dziewczynka przecież jest, to niezły chwyt. A gdy już się ją rekrutuje,
to robią to Ambasadorzy (wybór dość trafny) i Żołnierze. Oj, z takim talentem
powinni za nią latać Sędziowie. Swoją drogą, kwestia wygaszania Opal też
przechodzi lekko. Czysto teoretycznie w tej właśnie chwili, o ile konflikt rzeczywiście
istnieje, powinien osiągnąć apogeum. Ale tak naprawdę wszystko przechodzi dość
bezboleśnie. Milia absolutnie nie wygląda na osobę będącą w stanie trzymać w
garści Bractwo, a jednak przepycha, co jej się podoba. To troszkę podejrzane.
Jeśli Bractwo trzęsie Karstenem i jeśli zajmuje się na przykład dyplomacją, to
spodziewałabym się przynajmniej jednej intryżki, zwłaszcza, że Milia nie ma
raczej pełnej kontroli nad Sędziami, którzy ze względu na specyfikę zawodu
powinni być właśnie tymi intrygantami.
Puszczenie
akolitki po takim wstrząsie (i o takiej mocy!) samopas po powrocie do zamku z
polowania na dzikiego maga wydaje się dziwne. Biorąc pod uwagę, że Sil, na
którą Opal natyka się przypadkiem, od razu radzi jej iść do sędziów, staje się
to jeszcze dziwniejsze. Rozumiem, gdyby ocalałych było naprawdę dużo albo gdyby
przez sito prześlizgnął się Strażnik. Ale akolitka i to tak niezwykła? Toż oni
się powinni trząść nad nią jak nad jajkiem.
Voyeurystyczny
Strażnik dopingujący Anzela i Opal to naprawdę fajny element komiczny. Takie
smaczki sprawiają, że Zamek staje się zamieszkanym, kompletnym miejscem. Do
szczęścia brakuje tylko przybliżenia znienawidzonej grupy Opal, ale tyle nie
wymagam.
Podoba
mi się bardzo strzelająca dopiero po
pewnym czasie strzelba, pardon, mizerykordia. Wprowadzanie i ledwie
sygnalizowanie tego elementu, a już sporo później wykorzystanie go w pełni
udowadnia, że konstrukcja świata jest przemyślana, a autorka ma jeszcze pewnie
niejednego asa w rękawie. Chociaż muszę przyznać, że domyślałam się od razu, że coś jest na rzeczy.
Rany
głowy krwawią dość mocno i rozcięte świeżo czoło Milo nie będzie raczej
krwawiło kroplami, tylko oko zaleje. Prawdopodobnie, to znaczy, odnoszę bowiem
wrażenie, może mylne, że Sędziego poharatało dość mocno. Już w piątej części
Kathryn oznajmia, że rany głowy krwawią „jak zarzynana świnia”. To kolejny
dowód na spiseG piątoczęściowy…
Zapis „siostro-w-mocy” jest ciut denerwujący i po prostu… brzydki. De gustibus, wiem,
wiem, ale myślniki są tu raczej zbędne, ewentualnie można by dorzucić jakieś
wielkie litery, chociaż niekoniecznie. Coś mi się też zdaje, że szybko taki zwrot
zostałby ucięty do zwykłego bracie i siostro, w końcu Strażnicy nie siostrują i
nie bratują raczej ogólnej populacji (ogólna populacja trzęsie portkami, o), a
i jakoś naturalniej to wygląda. Więc o ile na moc można się powoływać przy
okazjach oficjalnych, to przy bardziej nieoficjalnych już niekoniecznie.
Cebulę
przechowuje się sznurach/wiankach. Wychodzę z założenia, że jest to cebula już
przesuszona, stąd rzepa, dość dobrze się przechowująca i suszone zioła.
Mamy
Strażników, Żołnierzy i wojowników, co jest ciutkę mylące, gdy mamy do
czynienia z nie-Strażniczą eskortą. Może zmienić Żołnierzy na coś bardziej
charakterystycznego? Jakoś zakodowało mi się, że Żołnierz=wojownik, ale to
przecież nie tak. Przy tak intensywnym używaniu nazw funkcji do określania
postaci, co samo w sobie wywołuje pewien mętlik, warto by się nad tym
zastanowić.
Jakoś
tak dziwnie mi się to skojarzyło, ale noszenie klejnotów luzem w sakiewce bez
większych zabezpieczeń, gdy widzimy, że przy każdym większym wydarzeniu zaczyna
się z nich sączyć moc, nie jest chyba zbyt rozsądne. Podejrzewam, że Klejnoty
reagują na Strażników i w jakimś stopniu na siebie nawzajem, i nie chciałabym
nosić czegoś takiego na pasku. Na pewno coś komuś już kiedyś urwało. Zresztą
Klejnoty mają chyba pewne właściwości mutagenne, sądząc z uwag Strażników. Hmm,
może jakiś system wygłuszający? Ołowiane przyborniki albo coś w tym rodzaju? Niebezpieczne
Klejnoty się w ten sposób przechowuje, dlaczego nie wszystkie? W końcu zdarzają
się wypalenia przez własne Klejnoty… Brakuje trochę oprawy
technologiczno-magicznej Klejnotów. Ale to akurat tylko taka moja zachciewajka.
W ogóle to Bractwo zdaje się przechodzić kryzys i to nie tylko ze względu na
braki kadrowe. Metoda walki z magiem w części III to „idziemy na rympał, może
ktoś dolezie, ups, bomba atomowa i co teraz?”. Jak zauważyli sami Strażnicy,
ich poprzednicy jakoś sobie radzili. Gdzie podziała się ta wiedza? Podobna
sytuacja co z zapomnianymi źródłami tradycji. A przecież Kronikarze funkcjonują
sobie w najlepsze. Poza tym walka z magami to chyba podstawowe zadanie
Strażników. Sytuacja, w której te metody nie są całkowicie zapomniane, ale po
prostu nikt nie potrafi się nimi posłużyć/brak odpowiednich Klejnotów, byłaby o
wiele bardziej prawdopodobna.
Podział
na części pomiędzy częścią III i IV jest nieco wymuszony. Poprzednio mieliśmy
do czynienia z przeskokami czasowymi, później zresztą też, tu część urwało w
pół sceny.
Temperatura
potrzebna do stopienia stali spokojnie wystarczy, żeby z ciała nie zostały
nawet kości. Więc jeśli z miecza została mokra plama, do tego jeszcze miękka,
to po pierwsze, Igmar mógł znaleźć odbicie ciała i trochę zwęglonych odłamków,
po drugie zaś, nawet zakładając, że hartowana mizerykordia oparła się działaniu
temperatury, to powinna być ona diablo gorąca, jeśli plama po mieczu jest
jeszcze miękka. Chyba, że skubaństwo zimne dlatego, że magiczne. Ale to powinno
być jakoś zaznaczone. Gdy później pojawia się kałuża metalu z Kass’Wraa,
macająca go osoba zauważa, że jest zimny. Ale to kolejny objaw nierówności
pomiędzy częściami.
Latający
Zamek? Pomysł fajny, ale przydałoby się to jakoś wcześniej zasygnalizować. Na
przykład wspomnieć, że Zamek miał jakieś dziwne elementy architektoniczne,
ryty, dziwnie zbudowane piwnice czy jakieś pozostałości po
mechanizmach/instalacjach magicznych, które by go unosiły w powietrzu. Albo że
jest zbudowany na skale, która w okolicach Kars nie występuje. W ogóle Zamek
jest dość kiepsko opisany w porównaniu z innymi lokacjami.
Ogólnie
rzecz biorąc, powyższe czepialstwo należy traktować z pewnym dystansem, w
większości nie dotyczy też ono kwestii, które zasadniczo wpływają na jakość
utworu. Mam jednak nadzieję, że do czegoś przyda się to autorce, zwłaszcza,
jeśli będzie chciała poprawić pierwsze części „Trzech Klejnotów” i „wyrównać”
całość. Zastanawia mnie też kwestia planowanej długości powieści, bo jak dotąd
kolejne łuki fabularne przychodzą i odchodzą, a Orszula ma dziwne przeczucie,
że do punktu kulminacyjnego jeszcze nie doszliśmy. Ale ad rem. Nanshunyo, miła
moja, uwielbiam cię nieprzytomnie i mam żal tylko o to, żeś się po zakamarkach
onetu przede mną kryła. Jak tak można…? Podziwiam postępy, jakie poczyniłaś w
ciągu tych prawie pięciu lat, no i oczywiście samozaparcie, z jakim wklejasz
kolejne części czy to śnieg, czy deszcz, czy inne nieszczęście. Chapeau bas,
Nanshunyo!
Orszulo najdroższa, dziękuję Ci za przebicie się przez tekst i ocenę, ale właściwy komentarz do niej dodam jutro - przed chwilą wróciłam z wyczerpującego wyjazdu i padam na twarz ze zmęczenia. Spróbuję sklecić coś sensownego jutro... jak się wyśpię...
OdpowiedzUsuńOcena wyczerpujaca i doglebna, bardzo mi sie podobala. Zachecila mnie do zapoznania sie z ta powiescia, ale dopiero jak wczesniejsze tomy zostana poprawione. Miloby bylo, gdyby Nanshunyo zajrzala na forum, albo tutaj i dala cynk jak juz skonczy poprawki.
OdpowiedzUsuńZ tym może być problem, na pewno trzeba będzie na to dłuuuugo poczekać. Po prostu przyrzekłam sobie, że najpierw skończę pisać powieść, a dopiero potem zajmę się korektą. Już kiedyś wpadłam w pułapkę wiecznego poprawiania i szlifowania pierwszych rozdziałów innego utworu, oczywiście utknęłam w połowie i nigdy go nie ukończyłam. Nie popełnię tego błędu po raz drugi.
UsuńSpokojnie, moge czekac, chocby i kilka lat :)
UsuńJak już wspominałam wcześniej, ocena bardzo mi się podoba. Jest wyczerpująca, a i czepialstwo nie jest takim czepialstwem, bo wszystkie zarzuty są uzasadnione. Czasem jednak miałam wrażenie, że czytam coś, co wygląda na strumień świadomości, ale to pewnie wina tego, że nie czytałam opowiadania.
OdpowiedzUsuńOgólnie ocena jest super, a ja nie umiem dobrze komentować. No, może trochę jestem przytłoczona informacjami.
Ocena jest niesamowicie wyczerpująca - widać, że włożoną w nią mnóstwo pracy. Chyba każdy autor bloga/opowiadania o takiej marzy, dlatego cieszę się bardzo, że zgłosiłam się właśnie do Ciebie, Orszulo. Czekam zatem cierpliwie na twe osądy, o przedwieczna ;)
OdpowiedzUsuńLeśny Ptak
A któż tu do nas zawitał, któż? Miło mi bardzo. Osądy się wykluwają, aczkolwiek powoli, stąd cieszy mnie zapowiedź cierpliwości. Obyś jej nie pożałowała, Leśny Ptaku. ;)
UsuńTeż mam nadzieję, że nie pożałuję xD A tak serio - zależy mi, żeby się rozwijać i pisać coraz lepiej, dlatego wszelkie uwagi są u mnie mile widziane, szczególnie dotyczące warsztatu. To cieszy mnie bardzo, że osądy już się wykluwają :)Przyznam, że to moja pierwsza ocenka i czuję się trochę jak dziewica przed "pierwszym razem" xD
UsuńPozdrawiam!
Przedwieczni lubią ofiary z dziewic.
UsuńUfff... wreszcie mogę spokojnie dodać właściwy komentarz. Przede wszystkim dziękuję, że w ogóle przebiłaś się przez całość tekstu. Nie wszystkim to się udaje i naprawdę doceniam Twój wysiłek. Zbyt wiele oceniających poległo na "Trzech klejnotach", choć niektórzy nawet dostali powieść w postaci plików doc, by mogli je czytać w wolnych chwilach. Chyba po prostu przynoszę pecha.
OdpowiedzUsuńZacznę od spraw technicznych. Dawno, dawno temu, kiedy po ziemi jeszcze chodziły dinozaury, istniał sobie onetowy system blogowy. Onet miał różne ciekawe ramki (jak na przykład szeroką listę, która pozwalała swobodnie poruszać się po wszystkich opublikowanych postach) i stosunkowo spore możliwości jeśli chodzi o grafikę. Potrafił jednak pokazywać humorki, na przykład sklejał litery, zjadał wcięcia, zamieniał Entery na podwójne Entery i robił dziwne rzeczy, gdy chciało się pogrzebać w html-u. Potem nastąpiła wielka kosmiczna katastrofa, dinozaury wyginęły, a Onet pozbył się wszystkich blogów i dokonał ich eksmisji na portal blog.pl, dokonując jednocześnie konwersji do systemu wordpress. Szeroką listę diabli... znaczy się, chciałam powiedzieć, że zniknęła. Ten sam los spotkał grafikę. Oprócz tego przy zasysaniu notek wordpress dokonał dziwnych, losowych przekształceń na niektórych losowo wybranych rozdziałach. Początkowo wszystkie notki miały te same parametry: wstęp - Verdana 3pkt, tekst właściwy - Times New Roman 2 pkt. Teraz czort jeden wie, co się tam pozmieniało.
Niestety nie udało mi się wstawić select boxa do nawigacji po rozdziałach. Przy robieniu spisu treści z kolei wordpress przy każdym zapisie zaczął mi wstawiać jakieś dziwne tagi, które albo powiększały mi czcionkę, albo zlepiały wyrazy, albo robiły nadliczbowe odstępy. Obecny spis treści to najmniej popsuta wersja. Cóż... Chyba konfiguracja wordpressa zainstalowanego na blog.pl nie jest zbyt przyjazna i łatwa do użytkowania.
Po iluś godzinach walki z html-em stwierdziłam, że nie ma sensu bić głową w mur i zaczęłam przeprowadzkę - nie na blogspot, tylko na własną domenę. Obecnie szukam jakiegoś dobrego, elastycznego i prostego w obsłudze CMSa (chętnie wysłucham sugestii i porad na ten temat). Przeprowadzka idzie powoli i opornie, ale skoro już ją zaczęłam, to raczej nie będę dokonywać solidnego remontu na blogu, który i tak zostanie spisany na straty. Najwięcej problemu sprawia mi szata graficzna. Trzeba ją wykonać praktycznie od zera, wliczając w to ustalenie, jakie elementy będą znajdować się na nowej stronie, jak je rozłożyć i jak ozdobić. Marzy mi się na przykład select box w kształcie rozwijanej rolki pergaminu, ale to będzie wymagało rzeźbienia we Flashu... Ech, sporo pracy przede mną...
Na blogu znajduje się jeszcze jedna powieść, "Życie zaczyna się po zmroku", którą jednak nie chciałam się chwalić z kilku powodów.
a) Pisałam ją jeszcze na studiach, mając znacznie słabszy warsztat.
b) Jest o wampirach... No comments.
c) Jest naiwna.
d) Musiałabym do niej robić kolejny spis treści. Nie mam kiedy i nie chce mi się.
e) Po przenosinach bloga i tak nie będę jej publikować. Nie nadaje się.
A ten tramwaj w nagłówku nie ma nic wspólnego z treścią absolutnie żadnej opublikowanej powieści. Po prostu blog.pl ma opcję "za każdym razem wyświetlaj inny, losowy nagłówek". Chyba faktycznie czas ją wyłączyć.
Dialogi, dialogi... Taaak, wiem. Przyznam się ze wstydem, że ten zapis to wina mojego lenistwa. Mniej więcej kojarzę zasady poprawnego zapisu, ale przyzwyczaiłam się do takiego pisania i po prostu robię to już odruchowo. Nawet jeśli przez chwilę staram się pilnować, to wracam do starych nawyków, gdy tylko się zapomnę i zacznę trochę szybciej stukać w klawiaturę. Na pewno muszę nad tym popracować.
Zaraz. Niby że jest do tego doc? A ja się biedna męczyłam i latałam wte i wewte po kartach? Nie ma sprawiedliwości na tym świecie! Żartuję, nic się nie stało, noale.
UsuńBlogspot poradziłam, bo mi się jako pierwszy skojarzył (sama tam siedzę z moim opowiadaniem), ale własna domena to niegłupi pomysł. W każdym razie wyczekuję z niecierpliwością wyników walki z Flashem i inszą zarazą. Z tego, co słyszę, jest na co czekać.
Onet to zUo.
Przy dalszej części oceny doszłam do wniosku, że muszę ją skopiować do pliku i przechować na przyszłość. Dawno nie spotkałam tak wyczerpującego, solidnego, rzeczowego uzasadnienia! Teraz przynajmniej wiem, które rzeczy i które fragmenty mam poprawić. Bractwo zostanie dopracowane, obiecuję! Ta organizacja w dużym stopniu ewoluowała razem z powieścią. Niektóre grupy zawodowe pojawiały się "w locie", w trakcie wydarzeń, bo nie były planowane od początku. W ogóle wyobrażałam sobie Bractwo jako coś elitarnego, ale równocześnie zaskorupiałego w starych tradycjach i obrzędach, których sami już nie rozumieją. Istnieją od dwóch tysięcy lat. Zgromadzili mnóstwo wiedzy i się nią chwalą, ale równocześnie nie umieją z niej korzystać; zapominają o dawnych umiejętnościach; przestają rozumieć mechanizmy działania niektórych zjawisk, choć nadal ich używają. Oni się po prostu degenerują, tylko jeszcze nie potrafią się do tego przyznać. Lubią czuć się wyjątkowi – właśnie dlatego budują wokół siebie całą otoczkę tajemnicy i siły. Tak naprawdę Strażnicy nie musieliby podróżować z eskortą. Sami poradziliby sobie z każdym zagrożeniem dzięki magii. Eskorta stanowi jedynie podkreślenie ich wyjątkowej pozycji i ma dbać raczej o wygodę, niż o bezpieczeństwo. Taki… wyjątkowo nachalny PR. Mam obstawę, jestem ważny, musicie mi ustępować z drogi. Ambasadorzy, Rada i Sędziowie mają szczególne upodobanie do takich rytuałów. Skarbnicy są znacznie bardziej pragmatyczni, Żołnierze w ogóle nie lubią zbędnych ceregieli. Rezydenci to w ogóle odrębna kategoria. Zazwyczaj nie przyznają się, że należą do Bractwa. Udają znachorów, akuszerki, zielarzy, czasem nawet kapłanów. Nie przyznają się do korzystania z magii i starają się podawać ludziom logiczne wytłumaczenia dla swoich nadnaturalnych zdolności. Pełnią rolę sieci uśpionych agentów. Ich zadaniem jest przede wszystkim obserwacja i zbieranie informacji, a nie czarowanie. Przynajmniej tak ich sobie wyobrażałam.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o to, w co wierzą Strażnicy… Cóż, można nazwać ich ateistami. W końcu, jak to ujęła kiedyś Milia „trudno jest wierzyć w bogów, gdy samemu czyni się cuda”.
Wtrącam się kompletnie nie na temat, ale Twój opis Bractwa jest IDENTYCZNY do tego, jak opisałabym swój uniwersytet. Chyba to sobie gdzieś zapiszę i jak mi znowu jakiś laik będzie próbował wmówić, jaka ta moja uczelnia cudowna i wspaniała, to już będę miała odpowiednie słowa do użycia w odpowiedzi.
UsuńNo dobra… to teraz kwestia imion, budowania świata do tyłu i rozwijania się stylu (bo wbrew pozorom te trzy rzeczy są ze sobą powiązane). Powieść zaczęła się kształtować w wakacje 2007r. Tak jak większość moich utworów „Trzy klejnoty” pojawiły się we śnie. To jeszcze nie była kompletna fabuła, zaledwie jej urywek…
OdpowiedzUsuń…białe miasto między wzgórzami nękane jest przez potwora. Do miasta przybywają trzy siostry o imionach pochodzących od trzech drogich kamieni: kryształu, rubinu i opalu. Potrafią posługiwać się magią, zaś potrzebną do rzucania zaklęć energię czerpią z pewnego rodzaju klejnotów. Najstarsza z nich jest już doświadczona w bojach, najmłodsza dopiero się wprawia, jednak ma naturalny talent (największy z całej trójki). Średnia z sióstr w ogóle nie może korzystać z magii. Kiedyś to potrafiła, lecz jej zdolności były groźne dla otoczenia i dla niej samej, więc dla jej własnego dobra odebrano je. Proces miał pewne skutki uboczne. Objawy takie jak częściowy paraliż czy upośledzenie mówienia wskazują na niewielki wylew krwi do mózgu, oprócz tego dziewczyna całkowicie osiwiała. Każda z sióstr jest w posiadaniu specyficznego kamiennego wisiorka. Zamiast służyć jako źródło mocy, kryształ powoduje jej wygaśnięcie w promieniu około metra i pozwala ukryć obecność dziewcząt przed istotami wyczuwającymi magię.
Potwór oczywiście szybko się pojawia i pod murami miasta wywiązuje się bitwa. Stworzenie okazuje się silniejsze. Najstarsza siostra kończy ze złamaną ręką, średnia uderza o mur z takim impetem, że na parę dni traci przytomność, zaś ogłuszona najmłodsza zostaje zabrana przez potwora do jego kryjówki wśród wzgórz. Budzi się w dużej jaskini z podziemnym jeziorem (do dziś żałuję, że tak piękne miejsce mogło powstać tylko w wyobraźni). Potwór traktuje ją w miarę dobrze, najwyraźniej nie zamierza pożerać swojej ofiary, jedynie zabiera jej obdarzające mocą kamienie. Dziewczyna znajduje jeden z nich, który musiał wyślizgnąć się z woreczka. Dzięki tej odrobinie energii odkrywa, że jej porywacz tak naprawdę nie jest potworem, lecz człowiekiem zmienionym za pomocą wielowarstwowego zaklęcia. Niestety, tak bezceremonialne sondowanie wywołuje agresję stwora i skutkuje poturbowaniem bohaterki.
Wieczorem potwór zasypia, a dziewczyna ucieka (przy małej pomocy najstarszej siostry). Po powrocie do miasta domaga się, by nie zabijać stworzenia, lecz pomyśleć nad sposobem przywrócenia mu pierwotnej, ludzkiej postaci. Pierwsza próba usunięcia zaklęcia kończy się porażką, po paru minutach wszystko wraca do stanu pierwotnego. Dzień później przytomność odzyskuje średnia z sióstr. Odkrywa, że jej zdolności znów zaczynają się budzić, jednak zataja to przed resztą, by nie przechodzić po raz drugi bolesnego procesu blokowania. Dochodzi też do wniosku, że zaklęcie można zgasić na dobre jedynie czymś, co stale tłumi magię dokoła siebie… i zamierza użyć w tym celu wspomnianych na początku wisiorków. Tym razem akcja kończy się sukcesem. Zmieniony z powrotem w człowieka potwór przyznaje, że był jedynie przynętą, zaś właściwym celem jego polowania powinna być właśnie średnia z sióstr…
Sąsiad z wiertarką brutalnie przerwał snucie historii. Autorka usiadła na łóżku z mocno bijącym sercem, zamknęła oczy i przez pięć minut intensywnie zapamiętywała wyśnione przed chwilą obrazy i wątki. Potem wstała, usiadła przy biurku i na wszelki wypadek zapisała wszystko w specjalnym zeszycie z pomysłami. Potem wrzuciła zeszyt do szuflady, zjadła śniadanie, odkurzyła pokój, zrobiła zakupy, wyprowadziła psa na spacer, wreszcie włączyła komputer… i zabrała się za coś zupełnie innego niż pisanie. I w ten sposób narodziły się „Trzy Klejnoty”. Od środka. To był właśnie tej najbardziej dopracowany fragment, od którego wszystko się zaczęło.
Zeszyt ze szkicem przeleżał w biurku kilka miesięcy. W tym czasie wyobraźnia pilnie pracowała nad dostarczonym jej fragmentem. Hodowałaś kiedyś kryształki soli w szklance? Kiedy woda wyparowuje z roztworu, dokoła zanurzonej nitki narastają coraz to nowe białe igiełki, by w końcu pokryć całą nitkę. Podobnie było z powieścią. Dokoła centralnego obrazu narastały „z przodu” i z „tyłu” przyczynowo-skutkowe ciągi wydarzeń, zarówno te prowadzące do epizodu ze snu, jak i następujące po nim. Najwięcej problemu sprawiło zapewnienie choćby podstawowej logiki. Jak wiadomo, sny rządzą się swoimi prawami – w jednej chwili można przedzierać się przez upiorne zamczysko rodem z horroru, by zaraz potem siedzieć z kaczorem Donaldem w łódce na środku jeziora i łowić ryby. Na przykład: czemu potwór po wygranej potyczce porwał najmłodszą z sióstr zamiast ją zabić na miejscu? Czemu nie zrobił jej krzywdy już w jaskini? (Wyjaśnienie, że oczarował go urok osobisty uprowadzonej jest co najmniej naciągane i zalatuje tanim romansem). Czemu w ogóle nie zabił pozostałych bohaterek gdy były bezbronne, skoro przez parę miesięcy nie miał oporów przed mordowaniem mieszkańców miasta? Jak średnia z sióstr zdołała podejść do potwora w ich drugim starciu, skoro w pierwszym bez wahania ją zaatakował i rzucił nią o ścianę? Tak wiele niespójnych i nielogicznych zachowań trzeba było zmienić… Powoli fabuła nabierała w miarę wyraźnego kształtu, choć zaczęła też oddalać się od oryginału. W końcu narastające w obie strony ciągi wydarzeń dotknęły swoich punktów krańcowych: prologu i epilogu. Utwór dojrzał do przeniesienia na papier. I dopiero wtedy zaczęłam pisać. Pierwsze trzy części powieści szły najbardziej opornie, bo stanowiły jedynie wprowadzenie do tej właściwej, jedynej akcji. Różnica w stylu i podejściu polega na tym, że początkowe rozdziały wymyślałam. Te dalsze… Ja je po prostu przeżyłam. Byłam tam, w samym środku akcji.
OdpowiedzUsuńBohaterki dostały całą historię życia. Charakteru nie trzeba było im wymyślać – najważniejsze cechy zarysowały się już we śnie. Choć imiona sióstr są nieco pretensjonalne (przyznaję to bez bicia), nie chciałam ich zmieniać, by zachować jak najwięcej klimatu oryginału. Wbrew pozorom tytuł powieści nie odnosił się do tych trzech bohaterek. Był jedynie aluzją do trzech odłamków tłumiącego magię kamienia, który umożliwił przywrócenie „potwora” do normalnego życia. I nie, pisząc „trzy klejnoty” absolutnie nie miałam na myśli powieści porno o mutantach, jak sugerowali niektórzy moi koledzy!
Powieść porno o mutantach... Na to bym nie wpadła. ;_; Cieszę się natomiast bardzo, że mój overthinking się na coś przyda.
OdpowiedzUsuńTo teraz wszystkie informacje do tekstu i jesteśmy w domu. Zazdroszczę tak ciekawego procesu twórczego, ja niestety dostaję nagłych ataków weny w komunikacji miejskiej albo w wannie i zaczynam wszystko od rozrysowania sobie drzewek genealogicznych.
Takie właśnie odniosłam wrażenie, że przynajmniej pierwsza część jest tylko wstępem do powieści właściwej. Swoją drogą, równie dobrze można by ją zawrzeć w retrospekcjach, a całą historię rozpocząć od podróży Crystal do Zamku, w ten sposób uniknie się dłużyzny. Chociaż niekoniecznie. Tak tylko przyszło mi to na myśl.
To teraz już rozumiem, skąd ta niezwykła plastyczność opisów i dbałość o szczegóły w polowaniu na Macka (tak jakoś roboczo nazwałam Damaro w tej postaci i tak już zostało). Ale i bez tego widać postępy czysto warsztatowe. Zajrzałam bowiem do jednego z rozdziałów powieści o wampirach i... Cóż, cieszę się, że dane mi było oceniać właśnie "Trzy klejnoty", nie zaś "Życie...".
W każdym razie czekam na przenosiny i poprawki po zakończeniu powieści. Kiedy to już nastąpi, byłabym wdzięczna za informację, bom bestia ciekawa.
Hmmm... to może teraz tak po kolei przelecę niektóre uwagi i odpowiem.
OdpowiedzUsuń-Dialogi w pierwszych częściach powieści – nie ma sprawy, postaram się zrobić je bardzo naturalne… zwłaszcza ten nieszczęsny monolog o Bractwie, bo to jedna z najważniejszych części fabuły.
-Slowmotion – jeszcze raz go przejrzę, ale czasem po prostu jest potrzebny. Zwłaszcza w miejscach, gdzie strzał adrenaliny powoduje, że bohaterowie postrzegają wszystko jak w zwolnionym tempie (na przykład w środku walki).
-„Ochłapki”. Nawet nie zauważyłam, że nadużywam tego słowa. Poprawię.
-Bohaterowie poboczni z pierwszych części. Aaaaargh! Ktoś ma słownik imion bohaterów fantasy? Bo wymyślenie kilkudziesięciu nowych nazw, imion, nazwisk itd. to mordęga. Co nie zmienia faktu, że przy wprowadzaniu poprawek będę musiała ich dopracować, urozmaicić i ożywić.
-Imion bohaterek naprawdę nie chciałabym zmieniać (patrz poprzedni komentarz). Mam do nich sentyment. Na razie brakuje mi pomysłu na ich lepsze uzasadnienie, więc niestety ten fragment musi pozostać jaki jest.
-Crystal na razie jest kukiełką. To taki typ biernej, szybko przyzwyczajającej się do wygód karierowiczki. Ma skłonność do popadania w dumę i czasem lubi się popisywać swoją pozycją… no i uwielbia zawsze stawiać na swoim, choć odkryła w sobie tę cechę dopiero jako Radna. We współczesnych światach stanowiłaby odpowiednik małomiasteczkowego wójta. Z jednej strony kocha siostry, z drugiej strony równie mocno kocha swoje stanowisko. Mogę zdradzić, że Crystal jeszcze przeżyje olbrzymią traumę, która bardzo ją zmieni i zmusi do przemyślenia wielu spraw.
-Pochodzenie magów… Hmmm, to temat na dłuższą rozprawę o genetyce, recesywności, dziedziczeniu i tak dalej. Założenie jest takie: prawie każdy człowiek na Temmie jest nosicielem genów odpowiadających za magię, przy czym łącznie za zdolność posługiwania się magią odpowiada kilka sekwencji genomu na różnych chromosomach. Ponadto jest to cecha recesywna. Dopiero skumulowanie kilku odpowiednich sekwencji powoduje, że u człowieka pojawiają się zdolności magiczne. Im więcej tych genów się zbierze, tym silniejsze będą zdolności… a powyżej pewnej wartości progowej otrzymujemy dzikiego maga. Jeśli weźmiemy dwie losowo wybrane osoby z Temmy, prawdopodobieństwo, że przekażą swojemu potomstwu odpowiednią liczbę sekwencji jest bardzo niskie. Jeśli jednak skrzyżujemy Strażnika i dowolną inną osobę, prawdopodobieństwo gwałtownie rośnie, zaś przy dwójce Strażników staje się na tyle spore, że właśnie z tego powodu starożytne Bractwo nakazało swoim członkom celibat. Trzeba jednak pamiętać, że spłodzenie maga to nadal kwestia prawdopodobieństwa. Równie dobrze może przyjść na świat zwyczajne dziecko. Nawet dwójka magów ma szanse na spłodzenie potomstwa całkowicie pozbawionego magicznych zdolności.
-Kwestia pozbawienia Opal życia – po pierwsze będę musiała podkreślić, jak ważną pozycję zajmują w oczach Bractwa weterani. To taki odpowiednik współczesnych celebrytów, prawie świętość – ktoś, kto widział PRAWDZIWEGO maga. Mogą sobie pozwolić na znacznie więcej niż inni Strażnicy, a zabicie ich jest porównywalne ze świętokradztwem. Po drugie, psychika Żołnierzy jest dość skomplikowana. Żyją w izolacji, nikt ich nie lubi, nikt im nie ufa, a w razie załamania zostaną zlikwidowani przez własnych towarzyszy. Skoro Opal zadała sobie trud, by ratować życie choć jednego z nich… Dla nich to wręcz niewyobrażalne. Niewiarygodne. Wystarczające, by czuć się wobec niej zobowiązanym. Odrobina zwykłej ludzkiej sympatii może sprawić, że Żołnierze zlekceważą swoje obowiązki i zdrowy rozsądek. Oni są po prostu przeraźliwie samotni i spragnieni jakichkolwiek pozytywnych uczuć.
A resztę komentarzy dopiszę jutro, kiedy znów będę w stanie zebrać myśli :)
OdpowiedzUsuńCzekamy i poczytamy z przyjemnością.
UsuńJestem coraz bardziej zainteresowana tym opowiadaniem. Dlaczego piszesz, że jaskinie z podwodnymi jeziorami należą tylko do marzeń? Istnieją naprawdę i są przepiękne :)
OdpowiedzUsuńWiem, że istnieją, bo nawet byłam w dwóch - ale żadna nie była tak piękna jak to, co mi się przyśniło :)
UsuńPodobno najpiekniejsze sa w Meksyku, zycze ci, abys kiedys miala szanse porownac osobiscie :)
UsuńTuż pod wyświetleniami mam napisane: "Nienawidzę spamu", co oznacza, że nie chcę go otrzymywać. Rozumiem, że musicie gdzieś się reklamować, jednak prosiłabym, aby na moim blogu to się nie powtórzyło. Jeżeli będę chciała zgłosić się do oceny, sama znajdę Waszą ocenialnię.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Witajcie, o Wielcy Przedwieczni, wybaczcie, że zakłócam Wam spokój, ale mam dylemat - nie wiem, kto byłby odpowiedni do oceny mojego blogaska;/ Kto pytania nie błądzi, prawda?
OdpowiedzUsuńOpko dzieje się w postapokaliptycznym świecie, jest sobie dziwka (trochę przypomina Sonię Dostojewskiego, ale tylko trochę!), są sobie gangi, tyran sobie też jest i wgl, terror i nie ma jednorożców. Nie wiem, czy to można podpiąć pod sensację, na upartego... W każdym bądź razie pojawiają się wulgaryzmy, na chwilę obecną jest tylko jedna scena aktu płciowego, ale mam nadzieję, że poradziłam sobie lepiej od autorki "Piędziesięciu...", w najbliższej przyszłości nie mam w planach więcej. No, więc to nie jest ff, wymyślałam sobie to sama i jestem ciekawa czy jest to strawne - słodzącym blogerom nie ufam, a na jakieś literackie forum boję się dać swą tfurczość, no, także tego, pomackamy ze swoim spamem mnie ujęły i tym postem powyżej też, więc... Kto mógłby przetrzepać mojego bloga?
Nefariel ocenia postapo, spróbuj u niej :).
UsuńAktualizacja: Nefariel jak najchętniej przygarnie Twojego bloga, jeśli nie przeszkadza Ci czekanie.
UsuńWięc zapraszamy do przyzwania Przedwiecznej odpowiednim rytuałem.
Usuń